piątek, 16 lutego 2018

Banda Papasa wałkoni się w Buriram (wpis 43.)




Senne Nang Rong porzuciliśmy na rzecz Buriram. Podróżowaliśmy już na wiele sposobów: samolot, pociąg, autobus, wynajęty van, taksówka, autostop. Do Burinam wynajęliśmy auto z kierowcą. Nie jest za drogo przy czwórce pasażerów, a upały wzmagają się każdego dnia coraz bardziej. Nie zarezerwowaliśmy hotelu. Te dostępne na portalach były nieliczne i drogie, pojechaliśmy więc w ciemno. Mieliśmy wyszukaną jakąś nazwę, ale wg internetu miejsc tam nie było. Nasz kierowca zawiózł nas spod hotelu w Nang Rong do upatrzonego hotelu w Buriram. Na recepcji przywitali nas informacją, że nie ma pokoi. W sumie spodziewaliśmy się takiej sytuacji. Gdy zbieraliśmy się do wyjścia, recepcjonista powiedział, że ma pokoje, ale tylko dwa. Dla nas akurat. Podał cenę. Zapłaciliśmy.
W pokoju Papas powiedział, że bardzo drogo. Wtedy kapnęłam się, że Pan podał mi cenę za pokój, a ja porównałam ją w głowie z ceną za dwa pokoje w poprzednim miejscu. Faktycznie drogo.... Po krótkim czasie doszliśmy do wniosku, że cena była mocno zawyżona, bo był to Chiński Nowy Rok, a na dodatek w mieście odbywały się jakieś słynne doroczne zawody motocyklowe. Stąd mała dostępność hoteli i wysokie ceny. Hotel bardzo zacny i jesteśmy zadowoleni. Pierwotnie planowaliśmy być w tym czasie w Wietnamie. Tam na pewno zapłacilibyśmy dużo więcej. Ich obchody Nowego Roku są w tym samym czasie co Chiński Nowy Rok i charakteryzują się pospolitym szaleństwem :)
Dobry hotel z klimą i pierońskie upały powodują, że więcej siedzi się w pokoju z książką i tetrisem niż łazi po mieście. Na szczęście przychodzi nieubłaganie pora głodu i nawet najbardziej zażarte leniuchy idą na polowanie.
Poszliśmy na pieszo do nieodległego centrum. Nieodległe było pod warunkiem, że idzie się nie wg GPS, ale na skróty przez tory i dworzec kolejowy. Mieliśmy pecha, bo akurat jak doszliśmy do torów, na stację wjeżdżał pociąg. Był cudownie zdezelowany. Stał długo, bo przepuszczał pociąg z naprzeciwka. Staliśmy w temperaturze powietrza 36 stopni dłuższy czas, poświęcając go na obserwacje. Zdążyliśmy zdalnie zaprzyjaźnić z pasażerami wyglądającymi przez okno. Niektórzy tubylcy nie zatrzymywali się. Przechodzili na drugą stronę torów przez... stojący pociąg. My się nie odważyliśmy. Nie rozumiemy komunikatów po tajsku i woleliśmy nie być w sytuacji, że pociąg ruszy, zanim zdążymy go opuścić.
Czekaliśmy długo, ale nie do końca świata :)






Żarcie znaleźliśmy przede wszystkim drogie, ale nie najlepsze z tego, co do tej pory próbowaliśmy. Takie dni też bywają :)







Zrobiliśmy malutką przechadzkę po mieście i musieliśmy czym prędzej iść do hotelu, żeby odpocząć ;) Paps nawiązał oczywiście przyjaźnie. Najpierw z małą dziewczynką, potem z... rybami :)




Wieczorem znowu trzeba było się ruszyć z hotelu. Wiedzieliśmy już z wcześniejszych doświadczeń, że w miastach nieturystycznych "miski" zamykają się dosyć szybko.




Drogę do misek obszczekały nam trochę tutejsze psy. Gdy wracaliśmy piesków było już więcej. W hotelu recepcjonistka wyraziła zdumienie, że chodziliśmy o tej porze pieszo. Zapytała, czy nie natknęliśmy się na psy. Chyba coś jest na rzeczy z tymi czworonogami.... Dowidzieliśmy, o co chodzi, następnego wieczoru.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz