czwartek, 15 lutego 2018

Walentynki Bandy Papasa (wpis 42.)

Nang Rong jest miastem bez turystów. Wpadliśmy tam na chwilę, aby stamtąd, jako bazy wypadowej, pojechać około 20 kilometrów do kompleksu świątynnego Phanom Rung. Jest to miejsce, gdzie ludzie i przyroda stosunkowo mało zaszkodzili zabytkom, więc oceniliśmy, że warto rzucić okiem. Wynajęliśmy samochód (z kierowcą) i ruszyliśmy. Na miejscu okazało się, że mimo dosyć  dobrego stanu kompleksu, nie było tam białasów. Sporo wycieczek szkolnych (harcerskich), my i jeszcze nieliczne osoby.
Kompleks pochodzi z XII wieku, a niektóre elementy nawet z IX. Ma wyraźnie khmerski charakter. Połaziliśmy, popatrzyliśmy i następnie pojechaliśmy do pobliskiego Muaeng Tam. I to miejsce też nie jest popularne wśród nietajskich turystów.
Dosyć dużo zdjęć dzisiaj wrzucam, ale to i tak tylko kawałeczek naszych fotograficznych łowów. 





































Tego dnia były Walentynki. Pamiętamy  ten dzień przed trzema laty w Tajlandii (Ubon Ratchathani). Szaleństwo nie do ogarnięcia! Tutaj prawie nie widać, żeby tubylcy przejmowali się tą datą. Kontrast ogromny. Zauważyliśmy jakąś imprezkę u podnóża świątyni. Być może miała coś wspólnego z tym dniem, może nic a nic. Zapytać nie potrafiliśmy :) 




Tego dnia było koszmarnie gorąco. Dobrze, że kompleks nie należy do olbrzymich, bo byłoby ciężko. Ada nawet próbowała skręcić nogę, ale Piotruś dzielnie nóżkę naprawił.




























 Papas z Piotrem musieli oczywiście "zaliczyć" młodszą świątynię, która stoi obok Muaeng Tam. My z Adą nie rozumiemy tego zapału i miałyśmy relaks.








Pobyt w Nang Rong z założenia był krótki. Ada i Piotr mają samolot na wyspy z pobliskiego Buriram i po powrocie z wycieczki do kompleksów świątynnych, nie pozostało nam nic innego, jak kierować się do miasta z lotniskiem.

Najpierw trzeba się pożywić. Poszłam z Papasem i Piotrem szukać miski w czasie, kiedy wszystko jest w zasadzie zamknięte. Wiedzieliśmy, że mimo tej pory, jakieś jedno miejsce będzie karmić. Po niedługim marszu weszliśmy do czynnej jadłodajni z menu po tajsku i obsługą nie mówiącą ani słowa po angielsku.
Podeszliśmy do tematu na luzie i pokazaliśmy (każdy z osobna) pozycję w tajskim menu. Przy moim wskazaniu Pani wyraźnie odradziła. W sumie i tak podali tylko dwie potrawy. Nie wiemy, które, bo nie mamy pojęcia, co zamówiliśmy. Zamówienie uzupełniliśmy, posiłek spożyliśmy i można było zacząć planowanie wyjazdu do Buriram. Ostatniego wspólnego etapu z Młodzieżą. Smutno, ale życie toczy się dalej.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz