wtorek, 13 lutego 2018

Chiński podarek na szczęście (wpis 40.)



Krótki był pobyt w Surin. Musi wystarczyć. Jedyny cały dzień w tym mieście rozpoczęliśmy od zaspania. Nie załapaliśmy się na śniadanie w hotelu. Dali nam kawkę/herbatkę i soczek, ale na nic więcej nie mogliśmy liczyć. Azja ma to do siebie, że żarcie jest wszędzie i po bardzo krótkim marszu znaleźliśmy lokalną garkuchnię z pysznym jedzeniem. Ja i Papas weszliśmy w zupę, Młodzież testowała  Pad Thai. Wszystko było znakomite!






Po posiłku poszliśmy z Papasem na długą eksplorację miasta. Dzieciaki kontynuowały swoje sprawy. Za kilka dni odłączają się od nas i od naszego komputera i muszą, jak najwięcej spraw załatwić do momentu, kiedy będą szczęśliwymi nieposiadaczami laptopa.
Przeszliśmy z Papasem 10 kilometrów (aplikacja na telefonie podliczyła). Miasto wygląda na dosyć zamożne mimo, że nie ma za prawdopodobnie dużych wpływów z turystyki. Nie mamy pojęcia, co jest siłą napędową rozwoju, ale całość wygląda zacnie.
















Niechcący odkryliśmy maciupeńką chińską świątynkę. Przy ołtarzyku krzątał się jakiś Pan. Chyba zajmował się aprowizacją ich bóstwa. Gdy wychodziliśmy stamtąd, wręczył nam woreczek z żarciem, mówiąc, że to na szczęście. Wieczorem Papas z Piotrem dokonali oględzin i ze wzruszeniem konsumowali boskie mini pierożki. Mandarynki zostawili na jutro.







Nasz marsz miał przewidywalne etapy. Market, świątynie, relaks z kawką.



































Zauważyliśmy ciekawe wejście dokądś. Portal jakiś bardziej khmerski niż tajski. Przy wejściu jakiś zbiornik wodny z rybami, ciekawe elementy zdobnicze. Zastanawialiśmy się, jakaś świątynia czy muzeum? Po chwili zorientowaliśmy się, że jesteśmy w jakiejś placówce handlowej. Nie byliśmy pierwszymi zainteresowanymi. Rozwieszone zdjęcia przedstawiały wizytę w tym miejscu siostry króla (wówczas córki króla). W Tajlandii zaszczycenie swoją obecnością przez jakiegokolwiek członka rodziny królewskiej to ogromne wyróżnienie. My byliśmy jedynie "numer dwa" :)




Widzieliśmy na mieście jednego białasa, a łaziliśmy długo. Wieczorem poszliśmy na night market. Ale o tym w kolejnym wpisie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz