sobota, 10 lutego 2018

Banda Papasa w Sisaket (wpis 37.)

Ostatni poranek w Ubon Ratchathani rozpoczęliśmy od szukania jakiejś śniadaniowni. W hotelu uprzedzili nas, że mają dużą grupę zorganizowaną i ze śniadaniem może być poślizg. Nie zależało nam, bo ich śniadanie nie urzekło nas.




W pobliskich miskach, ja i Papas, zamówiliśmy to, co jeszcze było dostępne. Niestety, kolejny raz nasz poranek nie był o tej samej porze, co poranek innych ludzi. Wybór był bardzo ograniczony. W zasadzie nie było wyboru :) Wszystko zjadły poranne ptaszki. Moja rybka była bardzo smaczna, ale jeszcze bardziej pikantna. Nie dałam rady. Popłakałam się, posmarkałam i odpuściłam. Papas coś wciągnął, a Ada i Piotr widząc moja twarz, nie odważyli się nic zamówić. Kiedy przez pomyłkę próbowałam zapłacić polską monetą, właściciel przybytku zapytał, skąd jesteśmy. Na wiadomość, że z Polski, z dumą wyznał, że był w Polsce i wspomniał coś o Chopinie. Świat jest mały.
Poszliśmy w inne miejsce na polowanie na śniadanie i tam było ok. Byliśmy gotowi na podróż do Sisaket. Pierwotnie planowaliśmy pociąg. Niestety, informacje o rozkładach, które znaleźliśmy w internecie, różniły się od siebie. Zdecydowaliśmy się jechać autobusem. Drogi w Tajlandii są dużo lepsze niż w Laosie, więc Ada powinna dać radę.
Pani z hotelu wezwała nam taksówkę, żebyśmy mogli dojechać na dworzec autobusowy. Pan taksówkarz zaproponował, że zawiezie nas do Sisaket za 400 Bath. W sumie bilety autobusowe dla naszej czwórki plus taxi na dworzec autobusowy w Ubon Ratchathani i z dworca w Sisaket wyniosłyby niemal tyle samo. Zdecydowaliśmy się pojechać jak królowie - taksówką do Sisaket. To była dobra decyzja! Taksówki w Tajlandii są śmiesznie tanie i to nam się bardzo podoba. Spod hotelu w Ubon Ratchathani pod hotel w Sisaket (60 km) dojechaliśmy za 10-11 złotych od osoby.
Miasto jest bardzo fajne. Nieturystyczne i z duszą. Ponieważ hotel trafił się też super, od razu zdecydowaliśmy się na drugą noc. Może i trzecia będzie, kto wie? Nastrój w hotelu jest iście świąteczny.




Eksplorację miasta rozpoczęliśmy od miejscowego ZOO. Bardzo nas zaciekawił fakt, że jest ZOO w tak niedużym mieście (niecałe 40 tysięcy mieszkańców) i zgadywaliśmy, jakie zwierzaki mogą tu być. Okazało się, że najciekawsza była organizacja ZOO. Przede wszystkim nie było strefy buforowej między wybiegami a zwiedzającymi. Można było podchodzić do wszystkich zwierząt bezpośrednio do ogrodzeń. W europejskich miejscach tego typu jest zakaz karmienia zwierząt. Tutaj sprzedają pieczywo tostowe zachęcając do dokarmiania. Wybiegi zamknięte były na tanie kiepskie kłódki. Wydaje się, że każde wkurzone zwierzątko może rozwalić takie zamknięcie bez większego wysiłku. W miejscówce szakala było nawet pochyłe drzewo, które pomogłoby wyjść drapieżnikowi bez forsowania furtki.
Wędrując po ZOO usłyszałam, że Ada mówi coś o tratujących koniach. Nie skupiłam się specjalnie na tym. Po chwili usłyszałam galop. Dwa koniki gnały przed siebie prosto na mnie. Dotarło do mnie, że Ada mnie ostrzega. Zeszłam na bok, a dwa ogiery przemknęły po mojej lewej stronie. 
Za chwilę zobaczyliśmy pawie kroczące na wolności. Tymczasem inne siedziały zamknięte w klatkach. Jeszcze jakieś inne zwierzaki luzem. Po prostu czeski film. Jesteśmy w ZOO czy obcujemy z fauną na wolności?
Całe ZOO było upchane na niedużej powierzchni. W Europie odwiedzając ZOO trzeba się nachodzić. Tutaj zupełnie inaczej. Nie wiem, czy to norma w Azji, czy trafiliśmy na specyficzne miejsce.
Wyszłam stamtąd bez żalu, bo nie byłam pewna, jakiego stwora spotkam poza zamkniętym wybiegiem.















Nie tylko zwierzyna była do popatrzenia. Był też obszar z roślinkami.













Pojechaliśmy tam taksówką wezwaną z hotelu. Trochę się "poawanturowaliśmy" na miejscu, bo nasz GPS pokazywał, że taksówkarz zawiózł nas w złe miejsce. Okazało się, że kierowca wykonał swoje zadanie bez zarzutu, ale GPS, jak to bywa, nabrał nas. Brrrr....

Gorzej było z powrotem. Niby miały być taksówki, ale nic z tego. Postanowiliśmy iść te 5 km na pieszo, licząc, że coś złapiemy po drodze. Dużo się nie nachodziliśmy. Zatrzymaliśmy jakieś auto, którym zabraliśmy się do miasta na pace. Co prawda, kierowca wysadził nas trochę daleko od hotelu, ale i tak mieliśmy szczęście, że pojechaliśmy chociaż ten kawałek. Na pace siedziały z nami dwie dziewczynki. Jedna bardzo cichutka i wstydliwa. Druga otwarta i próbująca nawiązać kontakt mimo słabej znajomości angielskiego.






Zaszliśmy w drodze do hotelu na market i uzupełniliśmy trochę zasoby kalorii.












Na konkretny posiłek poszliśmy później do knajpki przy hotelu. Było przepysznie i jutro też tam pójdziemy.




Wychodząc z lokalu zostaliśmy zaczepieni przez lokalną kobietę zapytaniem, skąd jesteśmy. Ucieszyła się bardzo słysząc, że jesteśmy z Polski. Ona właśnie w tym momencie rozmawiała ze swoim chłopakiem... Polakiem z Bydgoszczy. Piotruś pokonwersował przez chwilę z rodakiem, a Pani wyglądała na bardzo szczęśliwą, że spotkała ziomków swojego ukochanego. Chyba bardzo tęskni....


Bardzo nam się podoba w Sisaket. Doczytaliśmy, że jest to najrzadziej odwiedzany region w Tajlandii. Dziwne, bo jest tu na prawdę fajnie.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz