sobota, 24 lutego 2018

Mamas&Papas w drodze (wpis 51.)

Dzisiejszy dzień był dosyć nudny. Czas upływał nam na oczekiwaniu lub wolnej jeździe autobusem.
Najpierw odpadła nam kwestia wyboru miejscowości, do której pojedziemy. Na Phichit wstaliśmy za późno. Pozostał nam Phetchabun. Dla nas w sumie bez różnicy. Nakhon Sawan było fajnym miejsce na postój. Miasto żyje i jest tu dobra energia. Musimy jednak streszczać swoje pobyty, bo czas nieubłaganie ucieka i niedługo trzeba będzie rozejrzeć się za biletem powrotnym.
Hotelowy tuktuk zawiózł nas na dworzec autobusowy. Okazało się, że tym razem nie wstrzeliliśmy się w rozkład i do odjazdu musieliśmy poczekać prawie trzy godziny. Poszliśmy na śniadanie, potem umościliśmy się w kawiarni z klimą i jakoś zleciało.



Jak obserwowaliśmy okolicę, zauważyliśmy na dworcu dużo zdezelowanych autobusów. Więcej niż normalnie. Ponabijaliśmy się z taboru i pokarało nas. Nam się też trafił pojazd trzeciej młodości. Na pewno nie był to najgorszy z zaobserwowanych okazów, ale ostatnio w Tajlandii trafialiśmy na niezłe autobusy i trochę się już przyzwyczailiśmy do luksusu.



 





Jest jak jest, nie ma co marudzić. Liczyliśmy na to, że będzie klima i jakoś te 180 km przeleci.
Klima była, ale to wszystko! Autobus jeździł jakimiś bocznymi drogami. Zajeżdżał do pochowanych miejscowości. W sumie ten nie tak długi dystans jechaliśmy CZTERY godziny. Bez postoju na toaletę, picie czy posiłek. Cztery godziny na dobrych tajskich drogach na taki dystans to naprawdę dużo. Ale było to dosyć ciekawe doświadczenie. Popatrzyliśmy na Tajlandię prowincjonalną i momentami bardzo przypominała Laos.







Dojechaliśmy do celu już w ciemności. Udało nam się złapać tuktuka (a właściwie on nas złapał) i dotarliśmy do hotelu. Cały dzień przeleciał między palcami.

Tak się nazywa nasz hotel.
Po ośmiu godzinach od śniadania byliśmy mega głodni. Na nocnym rynku wciągnęliśmy zupkę. Nie wystarczyło. Poszliśmy dojeść coś do mijanego baru. Tam przy akompaniamencie śpiewu lokalnego artysty nareszcie poczuliśmy, że dzień dotarł do szczęśliwego końca.





Jednak nie był to koniec dnia. Gdy wracaliśmy do hotelu, dobiegła nas jakaś muzyka z sąsiedztwa. Poszliśmy zobaczyć, co tam się dzieje. Była to impreza urodzinowa na wolnym powietrzu przy muzyce na żywo. Zostaliśmy przywitani bardzo entuzjastycznie, ale długo nie siedzieliśmy. Impreza była już w takiej fazie, że byliśmy za trzeźwi, żeby dobrze się wtopić. I chyba też zbyt zmęczeni.




Phetchabun wygląda na bardzo fajne miejsce. Nie ma tu białasów. Nie widzieliśmy nikogo poza jednym Holendrem w hotelu. Obawiam się więc, że i tu nie sprzedają widokówek :(


Czas na kącik Ady i Piotra. Przypominam, że ja tylko wklejam :)





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz