Dzisiejszy dzień chciałam poświęcić czytaniu. Papas wybierał się obejrzeć jakieś super świątynie. Przed jego wycieczką udaliśmy się do hotelowej restauracji na śniadanie. O tej porze bardzo ciężko znaleźć jakieś "miski" na mieście, postanowiłam więc odpuścić sobie szukanie w tym skwarze i zjeść coś na miejscu. Papas zamówił jajka gotowane na miękko i dostał coś takiego:
Ja zamówiłam jakiś makaron i był bardzo słaby.
Postanowiłam, że kolejnego posiłku nie będę tu jadła. Trzeba będzie jednak wyjść na zewnątrz. Papas powiedział, że świątynie na pewno się spodobają nawet mi! Skoro i tak będę musiała wyjść, a świątynie takie niezwykłe, zdecydowałam się pójść na zwiedzanie. Książka musi poczekać.
Oczywiście, najpierw trzeba tam jakoś dotrzeć. Zapytać nie ma kogo, angielski nie istnieje. Wsiedliśmy do jakiegoś autobusiku licząc na to, że pojedzie trochę prosto i skręci w lewo. Pojechał bardzo krótko prosto i zaraz skręcił w prawo i znowu w prawo. Zadzwoniliśmy, że chcemy wysiąść i poszliśmy popatrzeć na okolicę. Połaziliśmy chwilkę. Weszliśmy na kawę i dalej kierowaliśmy się z GPS na świątynną górę.
Udało nam się nawet kawałek podjechać. Potem znowu pieszo i doszliśmy do klasztoru. Tam trafił się jakiś młody mnich mówiący troszkę po angielsku i próbował pomóc nam załatwić jakiś transport na górę (świątynia byłe na szczycie góry). Jemu się nie udało, ale Papas dogadał się z tubylcem z rachitycznego tuktuczka i ten zadzwonił po inny pojazd. Papas nie mówi po tajsku, Taj nie mówił po angielsku, a dogadali się :)
Świątynia faktycznie była bardziej interesująca niż przeciętnie, ale nie najpiękniejsza, którą widziałam.
Podeszliśmy do następnej świątyni. Obiekt maleńki, ale charakteryzuje się olbrzymim posągiem Buddy. Na zdjęciu jestem ja dla porównania. Poszukajcie maleńkiej postaci na dole i zobaczycie, jak wielki jest posąg.
Budda robi wrażenie, ale nas bardziej zainteresowały drewniane rzeźby tuż za płotem. Nie mamy pojęcia, co symbolizują, kiedy powstały, ale zaciekawiły nas.
Ruszyliśmy na pieszo z powrotem. Nie chciało nam się grać pantomimy, żeby złapać transport . Im bliżej hotelu, tym baczniej zaczęliśmy rozglądać się za miskami. Wczoraj odwiedzony nocny market był trochę za daleko. Nic nie przyciągało naszej uwagi. W pewnym momencie zaczęło kropić i błyskać. W akcie desperacji weszliśmy do mijanego dużego centrum handlowego. Zrobiło się późno, deszczowo, a my od śniadania nic nie jedliśmy. Było tam dużo restauracji, ale nie mogliśmy się na nic zdecydować. Jakieś takie nadęte były. Skończyliśmy w KFC. Tym razem mieli cały asortyment. Nawet kurczaki były! Zjedliśmy bez animuszu, bo już bardzo późno zaczęło się robić i nie było wyjścia. A po wyjściu z galerii ciągle napotykaliśmy po drodze stoły i uliczne żarcie. Nie poszczęściło nam się tego dnia! Prawie biegiem pokonaliśmy ostatnie 1,3 km do hotelu, bo zaczęło błyskać i grzmieć coraz bardziej.
Nakhon Sawan wygląda na dosyć zamożne miasto. Ma też jakiś charakter. Czujemy się tutaj dobrze. Tylko pocztówek wciąż nie znaleźliśmy. I chodniki są iście azjatyckie. Piesi to ostanie czym się przejmują. Na chodnikach rozkładają się kramy, stoły, reklamy, motocykle. A tuptusie idą ulicą.
W budynku obok hotelu zauważyliśmy przez okno grupę młodzieży ćwiczącą jakieś sztuki walki. Ich trenerem był Pan, który wczoraj pomógł nam dostać się na nocny market. Pogawędziliśmy troszkę przez okno. Było bardzo miło.
Czas na kącik Ady i Piotra. Wczoraj mieli problem z internetem, więc dzisiaj przesłali (z dużym trudem) relacje z dwóch dni. Mam nadzieję, że sprostam zadaniu i nie pokręcę z wklejaniem. Bo ja tylko wklejam :)
Dzień wczorajszy:
Dzień wczorajszy:
Dzisiejszy dzień.
Po wczorajszym wariactwie postanowiliśmy nie robić dzisiaj za dużo. Pospaliśmy, pojedliśmy i odwiedziliśmy kolejną plażę, na której wcześniej nie byliśmy. Tym razem odwiedziły nas nie kocięta, ale kozy, które usiadły w naszej restauracji i się ukulturniały. Jutro czas na zmianę wyspy!
Filmiki hurtem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz