Miejsce, w którym zatrzymaliśmy się oficjalnie należy do Ban Gnik. W rzeczywistości jest to miejscówka w środku lasu oddalona od "swojej" wioski ponad 5 kilometrów. Nie wiele można robić siedząc w środku lasu. Tzn. dla niektórych nie jest problemem nicnierobienie, ale Papas do nich się nie zalicza. Postanowił udać się do macierzystej wioski celem dokonania oględzin. Miałam wielką ochotę zabrać się z nim, ale miałam takie zakwasy po poprzednim dniu, że odpuściłam. Nie byłam pewna, czy dam radę maszerować w dwie strony ponad 10 kilometrów. Marsz w upale i niewyobrażalnym kurzu nie należy do łatwych.
Papas wyruszył sam. Młodzież też miała inne plany.
Okazało się, że byłam w błędzie. Papas po powrocie opowiadał, że nie nachodził się za bardzo, bo kierowcy aut sami się zatrzymywali, żeby go podwieźć. Na pewno zadziałał tu ogromny urok osobisty Papasa, ale również wielka życzliwość tutejszych ludzi. Nie machał, aby zatrzymać auto, ani razu.
W jeden z podwożących aut był Taj, który przepiękną polszczyzną umiał powiedzieć "dzień dobry" i "do widzenia". Pracował kiedyś z Polakami (bodaj w Iraku) i te słowa zapamiętał.
W wiosce dominującym widokiem były dzieciaki i kawa. Papas zrobił dużo zdjęć. Widać, jaka tu bieda. Typowa laotańska wioska. Popatrzcie, jak żyją tutaj ludzie, zanim zaczniecie narzekać na swoje życie. Przy tym są uśmiechnięci i serdeczni.
Papas nie zmęczył się za bardzo i po jego powrocie (zawstydzeni nieróbstwem) wybraliśmy się do innej wioseczki, która jest położona przy plantacji kawy. Bliziutko było :)
Z atrakcji pozostały nam do obejrzenia wodospady. Nie ukrywam, że wyprawa do pierwszego wczoraj, mocno nadużyła moją kondycję. Na dodatek nasz bungalow jest położony bardzo wysoko i każde wyjście na posiłek czy w jakiejkolwiek sprawie, jest dla mnie mega wyzwaniem. Ale nie mam wyjścia :) Jeść się chce i ciągle łażę góra dół, dół góra i już mam tego dość :) Dobrze, że to nie jest pisane mi na zawsze :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz