poniedziałek, 26 lutego 2018

Khao Kho (wpis 53.)

Rano wyszliśmy wprost na patelnię. Smażyło od wczesnych godzin. Papas był smutny bo z prania nie wróciła jego ulubiona koszulka w miśki. Panie nie mówiły po angielsku i ciężko było coś uzyskać. Sam przeszukał okolice pralek i suszarek, ale bez skutku.
Poszliśmy w poszukiwaniu taksówki. Jedna tajska Pani spośród gości hotelu mówiła po angielsku i poradziła taxi jako najlepszy środek transportu w góry do Khao Kho. Po drodze zasięgnęliśmy języka (i zupy) w przydrożnej "misce". 



O dziwo, i tym razem trafiliśmy na właścicieli mówiących po angielsku. Pani odradziła nam taksówkę. Że drogo. Poradziła autobus. Dworzec był dosłownie obok, więc udaliśmy się w poszukiwaniu pojazdu. Na dworcu ....... odradzili autobus i zaproponowali taksówkę. Okazało się, że  nie ma bezpośredniego autobusu do Khao Kho. Trzeba jechać do jakiejś miejscowości po drodze, a potem i tak kombinować. Smażyło coraz bardziej, więc zdecydowaliśmy się jednak na taksówkę.
Szybciutko i wygodnie dojechaliśmy na miejsce. I to był koniec wygód na dzisiaj :)
Prosto z taksówki wygarnął nas jakiś tubylec i bardzo nachalnie zapraszał do swojego obiektu. Mieliśmy namiar na miejscówkę od Holendra, którego wczoraj spotkaliśmy na wystawie i byliśmy zdecydowani, że tam się udamy. Nie mieliśmy adresu ani nazwy obiektu. Jedynie imię właściciela i numer telefonu. Nie mieliśmy kogo poprosić o zatelefonowanie. Był tylko ten człowiek, którego ofertę odrzuciliśmy. Wiadomo, że w tej sytuacji nie możemy jego prosić, żeby pomógł nam dostać się do konkurencji. Póki co zamówiliśmy ryż i colę, żeby usiąść na chwilę i skorzystać z wifi. Udało nam się przeprowadzić dochodzenie w internecie, dzięki czemu ustaliliśmy nazwę obiektu. W tak małej miejscowości jak Khao Kho, powinno wystarczyć.
Tymczasem Pan, u którego nie chcieliśmy się zatrzymać sam zadeklarował, że chce nam poszukać  naszego adresu. Mile zaskoczeni pozwoliliśmy sobie pomóc. Najpierw próbował się dodzwonić, ale bez skutku. Pan pogmerał w internecie i powiózł nas. Ja w szoferce, Papas na pace.





Pan miał problem ze znalezieniem miejsca zgodnie z mapą google, zasięgnął więc języka. Okazało się, że trzeba jechać w przeciwna stronę 4 km! Jechaliśmy, jechaliśmy i coraz mniej nam się podobało. Cywilizacja zaczęła zanikać, widoki nieciekawe. I dowiózł nas do celu. Nawet nie wysiedliśmy i poprosiłam, żeby zawrócił. Masakryczny widok na końcu świata! Jak zawracaliśmy wyszedł na zewnątrz właściciel tego przybytku, ale nie zaczęliśmy rozmowy, bo nie chcieliśmy tam być i koniec! Nawet za darmo!
W drodze powrotnej ów człowieczek wydzwaniał do naszego kierowcy i chyba mu wygrażał. Nasz się rozłączał po kilku zdaniach, a ten znowu i znowu i znowu. Dziwny koleś... Nie mieliśmy tam zrobionej rezerwacji, więc nie miał podstaw do jakichkolwiek roszczeń. Sytuacja się odmieniła. Zaczął padać deszcz i grzmiało w oddali. Wytargowałam w czasie jazdy upust i zostaliśmy na noc tam, gdzie nie mieliśmy zamiaru :) Trudno! Nie będziemy łazić w deszczu w poszukiwaniu noclegu. Zostaniemy tu jedną noc i spadamy.
Hotel drogi i taki sobie, ale miejscowość czarująca. Przepiękne widoki. Myślę, że Ada i Piotr już by się targowali, żeby posiedzieć tu dłużej. My zostajemy tu tylko jeden dzień i musi wystarczyć.
Nagrodą był obiad. Tak cudnie smacznej ryby dawno nie jedliśmy. A sosiki wymarzone dla Piotrusia. Ale oni tam na wyspie teraz siedzą z małpami.








Po obiedzie ruszyliśmy na spacerek. Wszędzie tu widać uprawy truskawek. Jesteśmy trochę wyżej i klimat jest prawdopodobnie bardziej przyjazny nie tylko dla ludzi, ale też dla tych pysznych owoców.  Papas zaliczył oczywiście świątynie. Po jakimś czasie spotkaliśmy zgraję bezpańskich psów i wolałam wycofać się do hotelu. Było spokojnie, aż pod drzwiami hotelu znowu jakaś banda się na mnie uwzięła. Więcej już nie wychodziłam. Niech zeżrą kogoś innego.
































Nie bardzo wiemy, jak się stąd wydostaniemy. Dworca autobusowego nie ma. Taksówek nie widać. Jutro o tym pomyślimy.


W kąciku Młodzieży dzisiaj posucha. Najwyraźniej mieli lenia. Najważniejsze, że wszystko u nich w porządku.
Zameldowali :

Odwiedziły nas małpki (makaki), które chodziły od bungalowu do bungalowu i siadały na balkonikach. Dwie odwiedziły Piotrusia, kiedy sobie odpoczywał :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz