Nie wiem, jak to się dzieje, ale my ciągle nie mamy czasu. Nieważne, czy jesteśmy aktywni, czy mamy dzień typu śniadanie-odpoczynek-obiad-relaks-kolacja-koniec dnia. Już prawie miesiąc jesteśmy w podróży i cały czas tacy zaganiani :)
Byliśmy zdeterminowani, żeby udać się na spektakl Teatru Cieni. Trzy lata temu nie udało nam się zrealizować tego planu. Teraz powiodło się.
Początek był bardzo obiecujący. Zafascynowani słuchaliśmy lokalnej muzyki wykonywanej na tutejszych przedziwnych instrumentach. Muzyka fantastycznie współgrała z cieniami na ekranie. Niestety, nie dosiedzieliśmy do końca. Wyszliśmy po godzinie (jako jedni z ostatnich). Po prostu nie rozumieliśmy dialogów po laotańsku. Momentami tubylcy zaśmiewali się, a my siedzieliśmy, jak na tureckim kazaniu. Było to dosyć męczące, zwłaszcza w połączeniu z aktywnością komarów. Ale warto było pójść dla pierwszych 20 minut. Na pewno nie żałujemy.
Mimo leniwego charakteru ostatnich dni w Champasak, Papas wybrał się na wyprawę na wyspę, którą codziennie widzieliśmy jedząc posiłki w restauracji nad rzeką. Jest to miejsce bardzo nieturystyczne. Nie ma tam nawet, gdzie zjeść. Dziwne! Wystarczy przepłynąć 20 minut na drugi brzeg i jest się w turystycznym tyglu.
Tubylcy absolutnie nie mówią po angielsku i kiedy na koniec pobytu szukał miejsca, skąd odpływają łódki, musiał przejść na pismo obrazkowe. Zdolny ten Papas :)
Na szczęście dogadał się przywieźli go na ląd, ale daleko od naszego hotelu. Zatrzymał tuktuka, żeby dostać się jakoś do nas i okazało się, że jechał z rodzinką, która właśnie wiozła do domu po porodzie młodą mamę z dzieckiem. Dumna rodzinka :)
Zostawiamy Champasak. Podjęliśmy decyzję, że jedziemy do Attapeu z postojem w Paksong. Potem na przejście graniczne do Wietnamu. Nie mamy jeszcze wiz, ale zanim dojedziemy do granicy powinniśmy mieć dokumenty. Paksong jest miejscem mocno nieturystycznym i liczymy na ciekawe doznania.
Póki co, ostanie fotki z Champasak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz