niedziela, 4 lutego 2018

Ciemność w Paksong (wpis 31.)




Do Paksong pojechaliśmy wynajętym vanem. Wyruszyliśmy wygodnie o 11 rano. Pierwsza część trasy (do Pakse) była elegancka. Potem była MASAKRA. Nasze wspomnienia o laotańskich drogach odżyły. Ada się pochorowała i nie dziwię się. Nie jestem w stanie opisać naszego przejazdu, ale nie chcielibyśmy za bardzo doświadczyć tego ponownie. Dobrze, że mieliśmy tego vana. W lokalnym autobusie chyba nie przeżylibyśmy tej trasy.

W Paksong baza noclegowa nie jest zbyt bogata. Wyszukaliśmy sobie wcześniej w internecie hotelik i próbowaliśmy uświadomić naszego kierowcę, dokąd zmierzamy. Kiedy wjechaliśmy do Paksong pokazaliśmy mu na GPS, że trzeba jechać kilometr prosto, a potem skręcić w lewo. Pan kierowca nie mógł skumać tak prostego przekazu na ekranie telefonu. Niewiarygodne! Wciąż nie możemy przywyknąć, że wielu tubylców nie ma pojęcia o mapach. Dziwi to szczególnie w kontekście kierowców.

Udało się! Dojechaliśmy i były wolne pokoje. Ada po trudach podróży musiała odpocząć, więc ja z Papasem podjęliśmy się misji zrobienia rekonesansu okolicy i znalezienia miejsca z jakimś żarciem.

W pobliżu był lokalny market. W naturalny sposób tam skierowaliśmy nasze kroki. Uderzyło nas, że jest bardzo brudno. Wszędzie! Spodziewaliśmy się tego, ale nie na taką skalę. Gdy doszliśmy do miejsca z jedzeniem, zobaczyłam, jak jakaś pani wyciera szmatą miskę i ładuje na tak umyte naczynie jedzenie. Szmata wyglądała okropnie. Nie umyłabym tym czymś podłogi. Wiedziałam już, że na pewno na markecie nie mam ochoty zjeść czegokolwiek. Poszliśmy do miasteczka. Papas skwitował filozoficznie "mamy prawdziwą Azję". Było jednak inaczej niż w miejscach, gdzie białasy przyjeżdżają masowo. Bieda, brud, kurz, rozwalone jezdnie. Poczułam niepokój, że chyba nie będzie, gdzie zjeść. A głodek pomału przypominał, że musimy jednak znaleźć jakieś miejsce.






Po jakimś czasie zobaczyliśmy kawiarnię. Weszliśmy na kawę. Okazało się, że nie jest to kawiarnia komercyjna. Prowadzi ją jakaś fundacja, która ma jakieś cele związane z wodą pitną i edukacją higieniczną tubylców. Spotkaliśmy tam dwóch przemiłych młodych Amerykanów, którzy są w Paksong od dwóch miesięcy i pracują tam jako wolontariusze. Oprócz kawy było tam też jakieś jedzenie. Trochę drogo, ale skoro zyski idą na szczytny cel, nie żałowaliśmy. Był tam fajny klimat, a konsumentami byli wyłącznie biali turyści. Wyglądało na to, że jest to jedyne miejsce, gdzie można zaryzykować zjedzenie czegokolwiek i białasy przejeżdżający przez Paksong na pobliskie wodospady, masowo korzystają z tej opcji.

Zamówiliśmy zupę. Dla nas była niejadalna :( Wzięliśmy kawę i ciasto i to musiał być nasz posiłek.


OKROPNA!!!

Amerykanie zapytani o jakieś sensowne miejsce, gdzie można bezpiecznie zjeść, polecili nam nieodległy hotel. Poszliśmy. Byliśmy uratowani! Było dosyć drogo, ale czysto i bardzo smacznie. Ada z Piotrem dołączyli do nas w międzyczasie i wspólnie spożyliśmy jedyny tego dnia posiłek. Pokochaliśmy to miejsce miłością bezgraniczną. Smacznie, czysto i ładna okolica. Papas zaprzyjaźnił się z ptaszkiem, który tam mieszka.






W "naszej" restauracji poczęstowali Papasa lokalnym trunkiem.



Dlaczego posiłek miał być jedyny tego dnia? W całym Paksong nie ma oświetlenia ulicznego. ANI JEDNEJ LAMPY! Około godziny 18 robi się ciemno i lepiej nie chodzić po mieście. Ciemności są egipskie, a bezpańskich psów setki. Dlatego po zjedzeniu obiadu, nie zdecydowaliśmy się na wyprawę do miasta po zmroku. Musieliśmy przestawić się na jeden posiłek dziennie :)
Sprawa zdobycia pożywienia w tym niezbyt czystym miejscu, zaczęła determinować nasze plany. Tam jest naprawdę inaczej niż w miejscach dotychczas przez nas odwiedzanych. Buty mamy utytłane w kurzu, ale nie ma najmniejszego sensu mycie ich. Kurz jest wszechobecny, zawsze i wszędzie.



















Wybraliśmy się za to wieczorem do pobliskiego baru karaoke. Obok naszego hoteliku jest ich kilka i dają czadu od rana do nocy. Laotańczycy uwielbiają karaoke i bardzo chętnie śpiewają. Absolutnie nie wstydzą się ewentualnego niedostatku wokalnego. Ich zapał jest niesamowity!
My nie śpiewaliśmy, ale zaprzyjaźniliśmy się z lokalnym człowiekiem, który mówił po angielsku. Co prawda hałas był nieziemski i ciężko było się dogadać bez względu na znajomość lub nieznajomość języka. Pan się pochwalił, że ma żonę z Rosji. Przedstawił nas sobie. Dziewczyna miała urodę azjatycką, ale nie laotańską. Wiadomo Rosja jest ogromna i wiele narodowości ją zamieszkuje.
Chciałam pogadać z nią po rosyjsku. Jej mąż coś nam opowiadał o sensacyjnym wątku w historii jej przybycia do Laosu, ale w karaoke'owym hałasie nie mogliśmy go zrozumieć. Chciałam porozmawiać na zewnątrz, żeby się dowiedzieć czegoś o tej historii. Dziewczyna ociągała się i nie chciała ze mną wyjść. Kiedy usiadłam obok niej, powiedziała po rosyjsku, że zapomniała języka rosyjskiego i nie może rozmawiać. 
Trochę dziwne zapomnieć język w pięć lat prawie całkowicie. Wysnuliśmy z Papasem na nasz osobisty użytek teorię, że może język rosyjski nie był jej pierwszym językiem. Sądząc po urodzie ma pochodzenie azjatyckie z Syberii. Może uczyła się rosyjskiego w szkole, a na co dzień nie używała? Nie pogadałyśmy :)

A poza tym to zgubiliśmy gdzieś tropiki. W dzień jest maksymalnie 21 stopni. W nocy spada do 8. Zdumieni wyciągnęliśmy swetry, ale taka aura jest dla nas bardzo przyjemna. Lokalsi chodzą w czapach, a nam i tak nie jest zimno.

Ada wciąż znajduje nowych przyjaciół, a my musimy cierpliwie wyczekać, aż wygłaska i wycałuje wszystkie koty i psy.






Psów jest tu bardzo dużo, nie zawsze przyjaznych. Ale czasami....




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz