czwartek, 8 lutego 2018

Wielka wyprawa na wodospady (wpis 35.)


Autorem dzisiejszego wpisu na blogu jest Piotr. Podzieliliśmy się na podgrupy i podgrupa młodzieżowa ma najwięcej do powiedzenia.
Oddaję pióro Piotrowi :)

Początek relacji Piotrusia.

Śniadanie było kontrowersyjne. W każdym razie, żeby móc powiedzieć: "kiełbasa na słodko nie jest dobra", trzeba najpierw jej spróbować. No to spróbowałem i... nie jest dobra. Adunia dostała jakąś sałatkę z odmrażanymi warzywami. Nikogo nie powinien zatem dziwić fakt, że już po kilku kwadransach zagryzaliśmy to wszystko frytkami i zapijaliśmy piwem. 
Przedpołudnie upłynęło na naradzie, odbywającej się przy dźwiękach i obrazach serwowanych przez laotańską telewizję. Jakby nie kombinować, najlepszym rozwiązaniem wydaje się powrót do Tajlandii, a potem się zobaczy. Po naradzie kawunia i obcowanie z naszymi ulubionymi książkami, zwłaszcza Klejnotem z nefrytu - arcydziełem literatury wietnamskiej, którego zarówno miejsce akcji, jak i wysublimowany poetycki styl autora znakomicie koresponduje z sielską krainą wodospadów, w której się właśnie znajdujemy. 
A jeśli już mowa o wodospadach, to stwierdziliśmy z Adą, że ten, który mamy pod nosem (Tad E-Tu) przestał nam wystarczać. Uczyniliśmy zatem pierwszy krok w kierunku pozbawienia Papasa monopolu na eksplorację terenu i długo się nie zastanawiając ruszyliśmy w drogę. Było około godziny 15:00 czasu lokalnego, więc plan zobaczenia dwóch innych wodospadów, dość znacznie od siebie oddalonych, wydawał się dość ambitny. Od pana z przyhotelowej recepcji dowiedzieliśmy się, że wycieczka tuk-tukiem byłaby dość droga. Ruszyliśmy zatem pieszo w nadziei na jakąkolwiek, formę autostopu. Ku naszemu zdziwieniu już po paru krokach - jeszcze na drodze prowadzącej do głównej "szosy" - zatrzymał się przy nas biały jeep pana z recepcji i zawiózł nas "na pace" do najbliższego skrzyżowania. Teraz trzeba było tylko iść w lewo i ładnie machać, żeby jacyś mili tubylcy mogli się nami zainteresować... I zainteresowali się. Ada w swoim perfekcyjnym angielsko-laotańsko-migowym z pomocą mapki w telefonie wytłumaczyła pierwszemu kierowcy, który się zatrzymał, gdzie chcemy jechać i tam nas zawiózł - "na pace" rzecz jasna. 
Wiatr we włosach z nieodłącznym obrazem przyjacielsko machających do nas dzieciaków na tle palm i plantacji kawy, to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Już po paru minutach byliśmy przy drodze prowadzącej do największego w tej okolicy wodospadu - Tad-Fan. 
Krótko mówiąc: przybyliśmy, zobaczyliśmy i kopary opadły nam do samej ziemi i to tej ziemi, która była poniżej barierek na naszym punkcie widokowym. Obraz jak w filmie Misja oraz dźwięk spadającej i piętrzącej się na dnie olbrzymiej przepaści wody, zapierały dech w piersiach. Wodospad Tad-Fan, to niejako dwa, równolegle usytuowane względem siebie wodospady. Jeden, tryskający wąskim strumieniem, którego woda rozbijając się o skały, tworzy unoszącą się ponad nimi mgiełkę... i drugi, bardziej okazały, stanowiący zwarty, pionowy strumień z wielkim hukiem roztrzaskujący się gdzieś w dole o niewidoczne z góry lustro wody. Jest moc!



Słońce wisiało jeszcze stosunkowo wysoko nad dżunglą, dlatego postanowiliśmy dopiąć swego i zobaczyć kolejne cudo. Dwa kilometry z buta przez ciągnące się hektarami plantacje kawy, ale opłacało się! 
Wodospad Tad-Champee nie jest podobno tak okazały, a jego widok tak spektakularny jak Tad-Fan, ale fakt, że przeciętny turysta ma możliwość zobaczenia go "od środka" podnosi wartość tego zjawiska o kilka pięter. No to w drogę! Po posileniu się dobrym indochińskim obiadem (który zamówiliśmy sobie u bram wodospadu) i wygłaskaniu ponad przeciętnej urody laotańskiego kotka, ruszyliśmy naprzeciw nowej przygodzie. 
Wodospad Tad-Champee, wznoszący się ponad wodami niewielkiego jeziora przywitał nas delikatnym, szemranym pluskiem. Idąc brzegiem tegoż akwenu, dotarliśmy do samej paszczy lwa. Z jednej strony - strumienie przelewającej się nad naszymi głowami, rwącej górskiej wody, z drugiej - "półjaskinia", porośnięta soczyście zieloną roślinnością, która wtuliła się w jej ściany. Rajski widok!






W pełni usatysfakcjonowani i spełnieni, udaliśmy się w drogę powrotną, z nadzieją, że po wejściu na główną szosę, jakiś przyjazny kierowca zlituje się nad nami. Nie trzeba było długo czekać. Pierwsze autko, jakie pojawiło się na horyzoncie zaprosiło nas na swoją przyczepę i po kilkunastu minutach, które wykorzystałem na małą sesję zdjęciową z moją dzielną Adunią w roli głównej, znaleźliśmy się nieopodal naszego ośrodka. Po dotarciu do celu (tuż przed zachodem słońca), pełni pozytywnej energii, którą wlały w nas magiczne wodospady, powitaliśmy Danusię, która właśnie kończyła poprzedni tekst na bloga :-)




















Koniec relacji Piotra.

Rzeczywiście powrót do Tajlandii okazał się najsensowniejszym rozwiązaniem. Polacy nie potrzebują wiz, więc wjazd nie jest skomplikowany. Jedzenie w Tajlandii jest lepsze i dużo tańsze. Na posiłek tu wystarczy przeznaczyć 4 złote. W Laosie - dwa razy tyle. Wietnamczycy strasznie ślamazarnie realizowali nasze zapotrzebowanie na wizy. Z przyjemnością wrócimy do Tajlandii.

Ostatnie zakurzone Papasa fotki z Laosu.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz