poniedziałek, 5 lutego 2018

Kawa, kurz i karaoke (wpis 32.)



Troszkę już przywykliśmy do nowych warunków. Coraz bardziej nam się podoba w Paksong. Ogarniamy już okolicę i czujemy się pewniej.
Rano wybraliśmy się do "naszej" kawiarni na śniadanie. Byliśmy pełni optymizmu, bo przeczytaliśmy na tripadvisor.com - biblii podróżników - że są tam pyszne śniadania. Niezrażeni doświadczeniem z zupą pospieszyliśmy na posiłek. Głodni byliśmy, bo nie jedliśmy kolacji, ale wpisy na tripadvisor.com pozwalały nam mieć ogromną nadzieję, że  zjemy dobre śniadanie bez stresu.
Ada nam trochę okulała, ale i ona też kategorycznie zdecydowała się kuśtykać na posiłek, lekarza zostawiając na potem.



Jedzonko przygotowywali nam nasi nowo zaprzyjaźnieni poprzedniego dnia Amerykanie. Niestety, nasze odczucia były totalnie odmienne od tych, o których pisali inni zjadacze śniadań w tym miejscu. Było okropne! Jak ta zupa wczoraj! Cała nasza czwórka była zdegustowana. Prawdopodobnie w związku z charakterem lokalu, pracują tam wolontariusze i smak zależy od talentów ochotników. Nasi młodzi amerykańscy przyjaciele nie zostali skażeni kulinarnym talentem.

Zawiedzeni i niedojedzeni ruszyliśmy szukać pomocy dla stopy Ady. Jeszcze w Champasak ukłuła ją jakaś roślina i nic się nie działo. Raptem stopa spuchła i pieruńsko bolała. Postanowiliśmy poszukać doktora. Wcześniej weszliśmy do apteki, którą zarekomendowali nam Amerykanie. Przy aptece był jakiś punkt pomocy doraźnej. Młodzi laotańscy lekarze (?) zajęli się Adą skutecznie i noga szybko zaczęła dochodzić do siebie. Przepisali maść i cztery rodzaje tabletek, które zalecali przyjmować w komplecie dwa razy dziennie przez kilka dni. Dopytaliśmy się, że są to tabletki przeciwbólowe różnego rodzaju. Niezłą dawkę chcieli zasadzić. Osiem tabletek na dobę. Zrezygnowaliśmy. Maść wystarczyła. 



Wracając od doktora przysiedliśmy na moment i postanowiliśmy zdecydować coś w sprawie dalszej podróży. W Paksong dłużej zostać nie było po co. Wiz do Wietnamu wciąż nie ma. Attapeu - kolejny wcześniej planowany etap - miał być cięższym doświadczeniem niż Paksong. Nie mieliśmy ochoty siedzieć nie wiadomo ile w Attapeu w oczekiwaniu na wizę, więc postanowiliśmy, że z Paksnog pojedziemy nie do Attapeu, ale w przeciwnym kierunku do Ban Gnik. Skusiły nas wodospady i brak miasta. Tym razem wycelowaliśmy w naturę. Później pomyślimy, dokąd jechać. Wietnam czy nie Wietnam?






Teraz myślimy o jedzeniu. Poszliśmy do "naszej" restauracji i znowu było super. Przypadkiem wlazłam do kuchni i zauważyłam, że było naprawdę czysto. Wyprawa na obiad to w sumie 4,5 kilometra w obie strony, ale warto było.

Wieczorem poszliśmy z Papasem do naszej knajpy z karaoke i odważyliśmy się zamówić zupę. Wzięliśmy jedną miskę na dwoje. Zupa była przepyszna! Przestaliśmy się zastanawiać nad czystością, bo smak był tego wart. Poza tym, jednak parująca zupa daje nadzieję, że nie zaszkodzi.

Paksong był na pewno ciekawym doświadczeniem. To prawdziwa Azja bez sentymentów dla białasów. Widać, że dużo tu biedy. Na szczęście Francuzi w czasach swojej dominacji zapoczątkowali uprawę kawy. Paksong jest kawowym centrum i daje zajęcie i dochód dla wielu Laotańczyków. Suszące się ziarna kawy leżą na płachtach wszędzie. Ciekawe, które trafią do Polski :)




Kawa, kurz i karaoke, z tym będzie mi się kojarzyć Paksong.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz