Po krótkim pobycie w Tak zdecydowaliśmy przemieścić się do Sukhothai. Nasz główny kierunek to teraz południe. Musimy zdążyć na piątek do Bangkoku, żeby spotkać Adę i Piotra. Mamy jednak jeszcze parę dni i uznaliśmy, że możemy zamiast na południe odbić na wschód. Wyrobimy się na czas.
Po śniadanku u "naszego Araba" postanowiliśmy złapać tuktuka i pojechać na dworzec autobusowy. O ile w poprzednie dni ciągle nas tuktukowcy nagabywali, o tyle teraz, kiedy potrzebowaliśmy pojazdu, nic nie jechało. Rozsiedliśmy się na krawężniku i czekamy. I nic. Do dworca ponad dwa kilometry. Upał, plecaki i wygląda na to, że trzeba będzie pójść z buta.
Czekamy na zbawienie czyli na tuktuka |
Droga na dworzec |
Poszliśmy za GPS. Nawet nieźle prowadził do momentu, kiedy kazał nam przejść przez drogę szybkiego ruchu (po pięć pasów w każdą stronę). Rozejrzeliśmy się i w zasięgu wzroku żadnych świateł czy chociażby przejścia dla pieszych. Ale zaraz za tym miejscem miał być dworzec, więc przebiegliśmy tę drogę. Niebo nam się uchyliło, bo przez moment NIC nie jechało. Potem GPS poprowadził nas jakąś polną drogą - z psami oczywiście. Trochę zwątpiliśmy, ale zaufaliśmy maszynie i za chwilę dworzec ukazał się naszym oczom.
Kupiliśmy bilety do Sukhothai, ale Pani w kasie uprzedziła, że bus ruszy dopiero, jak uzbiera się komplet. No cóż, czekamy :)
Potem było już tylko jeszcze śmieszniej. Kierowca poczekał na komplet, ale przestrzeń bagażnika wykorzystał na dodatkowe siedzenia. W małym, ciasnym busie komplet pasażerów i wszyscy z jakimiś tobołami. My siedzieliśmy w pierwszym rzędzie i tutaj było główne bagażowisko. Miejsc na nogi brak. Papas zzuł obuwie i wyciągnął swoje szlachetne kończyny do góry, mniej więcej obok ucha kierowcy. Na szczęście podróż trwała niewiele ponad godzinę, więc daliśmy radę.
W Sukhothai wynajęliśmy pokój w hostelu tuż obok dworca autobusowego. Szybciutko, bez błądzenia zameldowaliśmy się na miejscu.
Hostel bardzo nam się podoba. Zwłaszcza cena. Czterdzieści parę złotych za pokój z łazienką, klimatyzacją, lodówką, w fajnej lokalizacji. Zamierzamy zostać tu 3 dni.
Sukhothai dzieli się na nowe miasto i stare. My mieszkamy bliżej nowego i do starego trzeba jechać około 20 minut. Wybraliśmy się niezwłocznie. Zaraz dopadli nas miejscowi przedsiębiorcy transportowi. Jedna Pani próbowała nas namówić na przejazd do starego Sutkhothai za jedyne 300 Bath od osoby. Mówiła, że to super szybki przejazd bez żadnych przystanków. Podziękowaliśmy grzecznie i za minutę siedzieliśmy w pojeździe, w którym skasowano nas po... 30 Bath. I też jechał bez przystanków.
Na obiad zamówiliśmy ryby. Moja była obłędna i jej smak miał dla mnie wartość sentymentalną. Pamiętam mój pierwszy w życiu azjatycki posiłek. Rzecz się działa w Polsce, a dokładniej w Sopocie. Byłam w knajpie wietnamskiej, gdzie kucharzem był Azjata. Ryba, którą wtedy zjadłam powaliła mnie. Wróciłam tam jeszcze parę razy, ale któregoś dnia odbiłam się od drzwi. Restauracja została zamknięta na zawsze. W latach dziewięćdziesiątych nie było to dziwne, a mi pozostała tęsknota do tego smaku. Szukałam go wiele lat i w wielu miejscach. I znalazłam coś bardzo podobnego w Sukhothai!!!
Połaziliśmy po mieście. Pogapiliśmy się tu i ówdzie. Jednym z ciekawszych widoków było karmienie ryb przez turystów. Wrzucali jakąś karmę do wody i momentalnie pojawiało się kłębowisko ryb.
W miejscu, w którym aktualnie przebywamy Papas ma nowego kociego przyjaciela. Przybiegł do Papasa jak do ziomka i od razu zaczął się łasić, ocierać. Popatrzcie, urok Papasa jest nieogarnięty :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz