piątek, 26 stycznia 2018

Banda Papasa wciąż planuje (wpis 22.)

Wczoraj mieliśmy ambitny plan dostać się na południe sąsiedniej wyspy i pooglądać tamtejsze widoki. Jak się skończyło, pisałam wczoraj. Żeby nadać naszym planom bardziej realną oprawę, wieczorem udaliśmy się do jednego z biur podróży, żeby zapytać o możliwości transportu. Pieszą wyprawę odrzuciliśmy. Za gorąco jest. Dowiedzieliśmy się, że za 24 złotych od osoby (w dwie strony) można dostać się do naszego celu tuktukiem. Zadowoleni z siebie, że tacy kreatywni jesteśmy w szukaniu rozwiązań, poszliśmy spać.
Rano obudziliśmy się dosyć późno. Poszliśmy na śniadanie w nowe miejsce. Wszyscy byliśmy niezadowoleni z tego wyboru, ale przynajmniej tanio było. Nikt nie skończył swojej porcji. Tacy byliśmy osłabieni po śniadaniu, że poszliśmy do hotelu...odpocząć. Nie wiem, jak inni, ale spałam jak niemowlę. Po jakimś czasie tzn. po moim obudzeniu się, poszliśmy na obiad. Nie ryzykowaliśmy i zjedliśmy w "naszej" hinduskiej restauracji. Posiłek zmęczył nas (tym razem obfitością) i poszliśmy .... do hotelu. Odpocząć. Po dwóch godzinach wyruszyliśmy nad rzekę obejrzeć zachód słońca. Po krótkim seansie poszliśmy do hotelu..... odpocząć. Potem jeszcze poszliśmy na kolację, po której wróciliśmy od razu grzecznie do hotelu. I tak dzień jakoś nam przeleciał i nie pojechaliśmy na sąsiednią wyspę. Nawet nie specjalnie się tym przejęliśmy. Bardzo fajny dzień :)
Żeby nie było, że tylko spaliśmy i jedliśmy, w czasie odpoczynku zaczęliśmy planować następny etap. Papas wymyślił jakiś plan, który reszta bandy skwapliwie zaakceptowała. A mianowicie mieliśmy pojechać do Attapeu z międzylądowaniem w Paksong. Okazało się, że są problemy z noclegami w Paksong. To co wynaleźliśmy, było lekko odrzucające. W związku z tym świeżo narodzony plan trzeba było zmienić. Ustawiamy się na Champasak. Ja z Papasem byliśmy tam trzy lata temu. Nie wszystko udało się zobaczyć, więc chętnie wybierzemy się tam ponownie. Przed nami jutro ostatni dzień na Don Det. Musimy rozejrzeć się za biletami. I do trzech razy sztuka! Uda nam się może wybrać na tę sąsiednią wyspę! Może nasz plan zmieści się gdzieś między posiłkami, drzemkami i nicnierobieniem :)



Na Don Det można spotkać w jadłospisach potrawy z "happy" w nazwie. Lepiej uważać, mogą zawierać substancje, które nie przez wszystkich są akceptowane.
Takie drzewko z owocami rośnie prawie pod naszym oknem. Nie mamy pojęcia, co to może być. Pewnie Maja W. wie :)
Tak wygląda sznycel wiedeński w wersji laotańskiej. Uwielbiam podglądać, jak odległe kraje adaptują kuchnię zachodnią. Moim faworytem, wciąż niedoścignionym, jest hamburger tzn bułka maślana z plasterkiem szynki (na zimno) podana niegdyś w Luang Prabang.

To u "hindusa".
Smakowało lepiej niż wyglądało :)
Młodzież donosi, że oni nie byli tacy rozleniwieni. Ich wciąż jeszcze ścigają zobowiązania do wypełnienia. Miałam to przez pierwsze dwa tygodnie pobytu w Azji i mam nadzieję, że i oni wkrótce dadzą się ponieść nicnierobieniu na maksa.










Tak się słoneczko chowało.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz