poniedziałek, 29 stycznia 2018

Opowieść z wczoraj (wpis 25.)

Udało nam się zmienić hotel, mogę więc kontynuować moją relację.
Zacznę od końcówki pobytu na Don Det. Statek na ląd mieliśmy o dosyć przyzwoitej porze. Zdążyliśmy nawet zjeść śniadanie. Zanim zeszliśmy do portu, zauważyłam w jednej z knajp pewnego faceta. Zwróciłam na niego uwagę już parę dni temu. W zasadzie widywałam go codziennie i bardzo przypominał mi pewnego kolesia, którego spotkaliśmy po raz pierwszy pięć lat temu. W przeddzień wyjazdu Papas też zauważył tego człowieka i też miał wrażenie, że ten ktoś bardzo przypomina owego białasa sprzed pięciu lat spotkanego w Bangkoku. Pobiegliśmy poszukać go w ostatnim miejscu, gdzie go widzieliśmy. Niestety, nie udało nam się go spotkać. I rano taka niespodzianka! Podeszliśmy do niego i zapytaliśmy, czy on to on? BINGO! Niesamowicie mały jest świat! Spotkaliśmy na Don Det w Laosie człowieka, którego pierwszy raz spotkaliśmy pięć lat temu w Bangkoku. Drugi raz też spotkaliśmy go w Bangkoku po dwóch latach. (https://hostelik.blogspot.com/2015/01/mamas-i-podroz-sentymentalna.html ).  I teraz po kolejnych trzech latach tutaj. Cudowne są takie wydarzenia.


Po miłym spotkaniu, wróciliśmy do portowej rzeczywistości i załadunku na statek. Na łódki ładują nawołując o jakiś kolor biletów. My mieliśmy różowe. Oczywiście, nikt nie chciał różowych. Zabrali nas na końcu. Na szczęście nasza łódka była bardzo elegancka w przeciwieństwie do tych wypływających przed nami. Niektóre to były takie rzęchy, że chyba nie odważyłabym się wsiąść.

Po dopłynięciu do Nakasang okazało się, że nie ma komu przycumować łodzi! Jeden z pasażerów był na tyle przytomny i uprzejmy, że wyskoczył na brzeg, przycumował łódź i pomógł ludziom wysiadać i wydobywać bagaże. Po wyjściu z łódki dołączyliśmy do pomocy. Totalna samowystarczalność :)






Jeszcze spacer po Nakasang w drodze na dworzec autobusowy.














Potem już tylko czekaliśmy na załadunek do autobusu. Bilety różowe zamienili nam na białe. I tym razem wołali wszystkie kolory, ale nie biały.  Ludzi było dużo. Bardzo popularnym zajęciem w czasie oczekiwania było wcinanie arbuzów. Ada też chciała zakupić. Naiwnie myślałam, że nie ma sensu w to wchodzić, bo zaraz jedziemy. Autobusy i busy odjeżdżały jeden po drugim, ale nas zapakowali oczywiście do ostatniego :) Już się przyzwyczailiśmy w czasie naszych azjatyckich podróży, że zawsze tak jest :)




Dojechaliśmy do Champasak, a dokładniej do rzeki, przez którą musieliśmy się przeprawić łodzią, aby wylądować w miasteczku. Za łódkę zapłaciliśmy jeszcze na Don Det. Okazało się, że nikt tu nic nie wie i musieliśmy zapłacić za przeprawę jeszcze raz. Wcale się nie zdziwiliśmy i bez dyskusji wyskoczyliśmy z kasy. Jako pierwsi. Swoje już wiemy. Inni poszli naszym śladem. Pochowali swoje żółte, zielone i inne bileciki. Wyskoczyli z kasy i szybko wypłynęliśmy.























W Champasak mieliśmy zarezerwowany jakiś hotel. W momencie, kiedy szukaliśmy noclegu nie mieliśmy w zasadzie wyboru. Były dostępne trzy obiekty, z czego dwa w cenie ponad 100$ za pokój i "nasz" za 20$. Nie miał oszałamiającego ratingu (7,0), ale nie jest to też tragiczna nota.
Po drodze daliśmy się oszwabić lokalnemu przedsiębiorczemu panu. Gdy szliśmy według GPS do hotelu, zaproponował podwózkę. Oprócz nas zgarnął jeszcze dwie Niemki idące do tego samego hotelu. Po zapakowaniu nas do auta wycofał kilkaset metrów, zrobił zakupy i pojechał ponownie do przodu kilkaset metrów i byliśmy na miejscu :) Okazało się, że GPS pierwszy raz nabrał nas i pokazywał nieprawidłową lokalizację (Niemkom też, miały inną mapę niż my), a tak naprawdę facet zgarnął nas już prawie u celu. Daliśmy się nabrać jak pierwsi naiwni, ale przynajmniej nie szliśmy bez sensu paru kilometrów na darmo w złym kierunku.
Na miejscu okazało się, że mój i Papasa pokój był właśnie taki, jak rating, ale Ada z Piotrem mieli tragedię. Materac masakra. Dziwny, nieprzyjemny zapaszek. No smród, po prostu. Sprawdziliśmy na portalu, że w tym obiekcie są jeszcze wolne pokoje i Ada poprosiła o zamianę. Pokazała recepcjoniście materac, a ten ją obśmiał. Na sugestię zamiany powiedział, że nie ma wolnych pokoi. Pokazaliśmy na stronie internetowej, że są. On odparł, że nie ma i już. Tego dnia w Champasak nie było prawie miejsc, bo rozpoczynał się największy w Laosie festiwal. Załamani musieliśmy zostać, chociaż nie podobało nam się. Mieliśmy plan przedłużyć pobyt o kolejne dwa dni, ale na pewno nie w tym hotelu.
Zwłaszcza, że w pokojach nie było wifi. Wczorajsze napisanie informacji na bloga, kosztowało mnie wędrówkę w ciemność, parówę (wiadomo-nie ma klimy na dworze), dziwne zwierzęta na drodze. Nie było to miłe doświadczenie.

Udaliśmy się z Papasem na ponad dwudziestominutowy marsz do hotelu, w którym spaliśmy trzy lata temu. Nie był za tani, ale dobrze wspominamy ten czas. Co prawda na portalach nie było dostępności, ale byliśmy zdesperowani, więc i tak poszliśmy zapytać. Okazało się, że mają wolne pokoje na za dwa dni! Zarezerwowaliśmy i usiedliśmy na chwilę na pogawędkę z amerykańską parą, która też się tam leniła.









Gdy wróciliśmy do hotelu do Młodzieży, ich miny były nietęgie. Pokój był gorszy niż się wydawał na początku. Młodzi byli załamani! Szybko podjęliśmy decyzję, że pójdziemy ponownie do naszego starego hotelu (chociaż daleko) i zapytamy o możliwość zarezerwowania pokoju od jutra. Znowu długi marsz, ale zakończony sukcesem. Mogliśmy się przenieść już następnego dnia! W lepszych już nastrojach poszliśmy na kolację do miejsca, które również pamiętaliśmy z poprzedniego pobytu. Kolacja się udała.






Zostało nam tylko kimnąć się w tym kiepskim hotelu i zaczynamy nowe życie.

Zanim wstąpiliśmy do raju, mieliśmy nadzwyczajną noc. Długo ją będziemy pamiętać, ale o tym jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz