sobota, 13 stycznia 2018

Mamas&Papas przemieszczają się do miasta Tak (wpis 9.)

Z lekkim żalem opuściliśmy nasz wypasiony hostel. Nie udało się znaleźć taksówki, ale właściciel hostelu postanowił podrzucić nas  na dworzec autobusowy swoim samochodem. W czasie tej krótkiej przejażdżki ucięliśmy jeszcze pogawędkę, z której najbardziej zdziwiło mnie, że nasz tajski gospodarz nie bardzo wiedział, co to jest autostop. Zapytaliśmy się o łatwość podróżowania w taki sposób przez Tajlandię. Nie dość, że nie wiedział, to jeszcze bardzo go zdziwiły zasady autostopu. Czyżby oznaczać to miało, że nie byłoby za łatwo łapać stopa w tym kraju?

Na dworzec przyjechaliśmy trochę za wcześnie. Gdy oczekiwaliśmy na nasz (spóźniony oczywiście) autobus naliczyliśmy w pewnym momencie w jednym miejscu na dworcu dziesięciu białasów!!! Co prawda czwórka czekała na odjazd, ale i tak oznaczało to, że w Lampang będzie co najmniej sześciu białasów. Niezły wynik, jak na to nieturystyczne miasto ;)

Tego dnia było ochłodzenie aury. Dla nas oczywiście pogoda była miodzio, ale tubylcy szaleli z zimna. 17 stopni o poranku dla nich jest trudne do wytrzymania. Chodzili okutani w kurtki, ale nasze serce skradła Pani w super zimowej czapce. Takiego ocieplenia głowy nie powstydziliby się nawet Polacy w styczniu w Polsce :)



Czekanie na autobus w Azji zawsze niesie w sobie dreszczyk emocji. Często tablice są tylko po tajsku, dlatego jak pokręceni podbiegaliśmy do każdego autobusu przyjeżdżającego na nasz i sąsiednie perony i z biletem w ręce pytaliśmy, czy to nasz czy nie nasz? W którymś momencie tajska Pani siedzącą obok sama wołała, że "ten to nie nasz" (chociaż po cichutku i tak biegliśmy, żeby się upewnić).
Pojazdy są bardzo różne od malutkich busików poprzez zdezelowane (na ogół mocno) i wiekowe, po nowoczesne i wygodne.




Nam się trafił zdezelowany :) Wypełniony po brzegi. Pasy bezpieczeństwa były bardzo starego typu tzn. nie naciągały się. Miały swoją stałą długość, która służyć mogła tylko tubylcom. Ja jestem dosyć wysoka i z pasa skorzystać nie mogłam. Na szczęście nie przydał się.

Z powodu zdezelowania pojazdu, ciężko było wygodnie się rozsiąść i długo trwało zanim udało się zdrzemnąć. W pewnym momencie obudził mnie głos Papasa, który wyrażał ciekawość, czy przypadkiem miejsce aktualnego postoju nie jest naszym docelowym. Wyskoczyłam z autobusu i próbowałam się dopytać, czy znajdujemy się w miejscowości Tak. Ciężko było się dogadać, ale wyglądało na to, że faktycznie jesteśmy u celu. Szybko, w ostatniej chwili ewakuowaliśmy się z autobusu. Mało brakowało i przespalibyśmy Tak.




Próbowaliśmy pójść z dworca na pieszo, ale mieliśmy problem z określeniem kierunku i nikt wokół nie mówił po angielsku. Wzięliśmy tuktuka, ale kierowca też miał problemy. W końcu udało się.

Niestety, w mieście Tak nie ma za dużej bazy noclegowej. Jest to miejsce totalnie nieturystyczne. Wybraliśmy hotel, który miał dobre noty za czystość i nie zabijał ceną. Niestety, trafiliśmy na typowy hotelowy moloch i znowu zero klimatu. Nie ma z kim pogadać. Nuda po prostu! Ci, na których natykaliśmy się, byli sztywnymi biznesmenami. Nawet na "dzień dobry" nie zawsze odpowiadali. Ale przed nami jeszcze wiele miejsc i wiele okazji, żeby poznać ciekawych ludzi.


Jak już wspomniałam, przyjechaliśmy do bardzo nieturystycznego miejsca. Trudno tu o tzw. atrakcje. Nam bardzo podobała się dawna chińska enklawa. Mimo, że budynki są zaniedbane i często opuszczone, miejsce jest niesamowicie klimatyczne.







Wychodząc stamtąd przechodziliśmy koło ronda, które wydało nam się nietypowe :) Jadąc w kółko można "zdrowaśkę" klepnąć :)


W Tak jest sporo świątyń, ale nie odbiegają jakoś wyraźnie od innych toteż nie ciągnie nas, żeby zwiedzać.
























Po intensywnym dniu wróciliśmy do hotelu, żeby uciąć regenerującą drzemkę. Wyszliśmy do miasta ponownie o dziewiątej wieczorem, żeby upolować kolację. Ogromne było nasz zdumienie, kiedy zorientowaliśmy się, że wszystko jest pozamykane. Zapomnieliśmy, że Tak to nieduże miasto, na dodatek nieturystyczne, więc idzie spać wcześnie. Udało nam się w końcu zasięgnąć języka i znaleźliśmy miejsce wciąż serwujące pokarm. Jedzenie nie było tym, o którym marzyliśmy, ale było :)

W lokalu podszedł do nas jakiś azjatycki Pan. Przyszedł pogadać. Okazało się, że to Japończyk mieszkający częściowo w Szwecji. Pogawędziliśmy o naturze człowieka i innych sprawach. Fajne spotkanie. Warto było zaspać i pójść na kolację do miejsca, które w innych okolicznościach ominęlibyśmy.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz