czwartek, 18 stycznia 2018

Mamas&Papas na krótko w Phitsanulok (wpis 14.)

Po trzech dniach w Sukhotai, musieliśmy trochę przyspieszyć, żeby zdążyć do Bangkoku na spotkanie Ady i Piotra. Zdecydowaliśmy się pojechać do Phitsanulok, gdyż tam było najbliżej do linii kolejowej.
Uwielbiamy azjatyckie podróżowanie na krótkie dystanse, gdyż nic nie trzeba planować, napinać się. Idzie się po prostu na dworzec autobusowy i góra za godzinę coś pojedzie w potrzebnym kierunku. Tak też było w przypadku trasy Sukhotai-Phitsanulok. Pospaliśmy jak trzeba, a potem niespiesznie udaliśmy się na dworzec. Po zakupie biletów w ciągu 10 minut przyjechał autobus. Tak, AUTOBUS! Nie busik. Był co prawda straszliwie zdezelowany, ale pasował do naszych rozmiarów i jechało się wygodnie.
W Phitsanulok przywitał nas oczywiście skwar powyżej 30 stopni. Szybko zdecydowaliśmy się przysiąść na mrożoną kawę latte. Strasznie długo czekaliśmy i wreszcie dostaliśmy kawę gorącą i nie latte. Ale smaczna była :) Oczekując na napój pogadaliśmy z Irlandczykiem, mieszkającym od 40 lat w Australii. Pochwalił Polaków mieszkających w Irlandii, ponarzekał na drożyzną w Australii, na nadmierny udział Kościoła w życiu publicznym w jego starym kraju i pożegnaliśmy się.
Ruszyliśmy dalej. Do hostelu było ponad dwa kilometry. Lekko nie było, ale daliśmy radę i nie daliśmy się złowić tuktukom.
Hostel trafił się FANTASTYCZNY! A my mieliśmy tam zostać tylko jedną noc. Nie mieliśmy już żadnego dnia w zapasie :(





Papas był w swoim żywiole i pozaprzyjaźniał się błyskawicznie z Amerykaninem, Japończykiem, drugim Amerykaninem, Kolesiem z Gambii i z innym.




W hostelu podejrzeliśmy fajne pomysły. Nie żebyśmy mieli je kopiować w naszym hostelu :D Np. są tam namioty na... dachu. Hostelowe namioty. Jest to najtańsza forma spania. Kosztuje 15 zł. Ludzie korzystają masowo.
Inny obyczaj: wspólne pójście na kolację. Też się wybraliśmy i było bardzo przyjemnie. Poszedł z nami właściciel - Anglik mieszkający w Tajlandii od 16 lat. Doradził, pomógł, potłumaczył. Było bardzo fajnie.


W ogóle tego dnia dużo "uchodźców" spotkaliśmy. Najpierw Irlandczyk, potem właściciel hostelu. Chłopak z Gambii też mieszka na co dzień w Tajlandii. I Amerykanin ze zdjęcia powyżej (z zieloną głową) też mieszka tutaj.

Niechcący wybiegłam do kolacji, ale najpierw był przecież pyszny pad thai. Nie zdążyliśmy zjeść nic rano w Sukhothai. Potem zapomnieliśmy i po piętnastej stwierdziliśmy, że śniadanie musi być.




Chociaż najpierw próbowaliśmy ogarnąć owoce dostępne za free w hostelu. Owoc w ręce Papasa po prawej na zdjęciu, nie służy za bardzo do jedzenia, bardziej jako odświeżacz powietrza. Ten drugi miał ciekawy smak, chociaż dla mnie zbyt wyrazista kwaśna nuta. Paps wciągnął :)


























Po jednej nocy w Phitsanulok, kolejny etap - Bangkok.


1 komentarz:

  1. To zdjęcie z biletem, to super pomysł, możecie wrzucać więcej zdjęć z cenami to ludzie będą mieli okazję to rozeznania się, jak najlepiej się przemieszać lub gdzie kupować towaru w Azji Pd-Wsch. 36 zł za 400 km pociągiem to niezła cena.

    OdpowiedzUsuń