niedziela, 7 stycznia 2018

Mamas&Papas zdobywają szczyt (wpis 3.)








Pierwsza noc w Chang Mai miała być przede wszystkim długą nocą, żeby odespać podróż. Plany są tylko planami, należy je zmieniać. Przebudziłam się po kilku godzinach snu i przyłapałam Papasa na przygotowaniach do wyjścia do miasta. Nie budził mnie, bo znając moją naturę wiedział, że nie ma to sensu. Zadziwiłam go bardzo, bo ochoczo przyłączyłam się do jego planów. Postanowiłam odespać później.
Mimo, że dla mnie było bardzo wcześnie, śniadaniownie już nie pracowały. Wyruszyliśmy więc na głodniaka, korzystając ze sprawdzonego środka transportu, jakim jest stongthaew. Tym razem nie powiodło się nam. Pan wywiózł nas gdzieś daleko i sam się zorientował, że coś jest nie tak. Ponownie wytłumaczyliśmy przy pomocy mapy, o co nam chodzi. Zawiózł nas w inne miejsce i pokazał ręką jakąś miejscówkę po drugiej stronie ulicy, która wyglądała na nieczynną dyskotekę. Machnęliśmy ręką na takiego przewodnika i odprawiliśmy go. Kiedy odwróciliśmy się do tyłu zobaczyliśmy ten sam hotel, w który dzień wcześniej uzyskaliśmy pomoc szukając drogi z lotniska do naszego hotelu. Świat jest taki mały! Oczywiście poszliśmy do owego hotelu ponownie po pomoc. Niestety, poza tym, że ludzie byli bardzo mili i próbowali być pomocni, nie udzielili nam wystarczająco skutecznej pomocy. Głodni dowlekliśmy się do jakiejś przyhotelowej knajpy, żeby coś zjeść i wypić. Obok był punkt informacji turystycznej. Pani urzędująca tam była bardzo kumata i udzieliła nam wielu informacji w niezłej angielszczyźnie. Przy okazji umiejętnie złowiła na zakup wycieczki. Nocne zwiedzanie Wat Doi Suthep. I tak się tam wybieraliśmy, więc skorzystaliśmy z oferty.
Najpierw jednak odnaleźliśmy wreszcie, dzięki owej Pani, Wat Chiang Man, który był naszym celem od rana. To świątynia o największym prestiżu. Potem zajrzeliśmy do Wat Phra Singh - najstarszej świątyni. Nie do końca wyszło nam zwiedzanie, bo obcokrajowcom kazali kupować bilety. Nie była to kwota oszałamiająca, ale uważamy, że w czynnych świątyniach nie powinno się ograniczać dostępu. 














Po południu podjechał po nas samochód i w ten sposób dołączyliśmy do naszej kilkunastoosobowej grupy. Oprócz nas, dwójki Amerykanów i jednego Singapurczyka, byli sami Koreańczycy. Najpierw zawieźli nas do jakichś tuneli, gdzie mnisi medytują. Bardzo stara konstrukcja. I .... bardzo niska. Ja i Papas budziliśmy rozbawienie, kiedy, jako jedyni, musieliśmy zginać się w pół, żeby jakoś się przemieszczać.






Potem wyruszyliśmy do Doi Suthep. Tam musieliśmy wdrapać się po 309 stopniach na szczyt. Nie ukrywam, że doczłapałam się jako ostatnia. Jestem bardzo szczęśliwa, że w ogóle dotarłam, bo momentami myślałam, że padnę :) Przez część wspinaczki Amerykanka z naszej grupy też nie dawała rady, ale potem jednak udało jej się przyspieszyć, a ja jak sierota wlokłam się i wlokłam :( Ale ostatecznie był sukces!

Odpoczynek po wspinaczce

















Nie udało się zdobyć nagrody za mój wyczyn. Pojechaliśmy na Night Market na kolację i niestety, porażka! Robili wybitnie pod turystów. Zresztą ilość białasów w Chiang Mai uderza nas od samego początku. Więcej białasów niż Tajów! Nas niedługo tu nie będzie. Mamy już wymyślony kolejny etap.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz