niedziela, 21 stycznia 2018

Banda Papasa pozdrawia z Laosu (wpis 17.)

Tak jak postanowiliśmy, pojechaliśmy z rana na lotnisko, żeby złapać samolot do Ubon Ratchathani. Niestety, nie było korków i dojechaliśmy bardzo szybko. Musieliśmy więc długo kwitnąć w oczekiwaniu na odlot. Śniadanie okazało się mało zjadliwe, ale tak to bywa na lotniskach.



Sam lot był króciutki i po wylądowaniu w Ubon Ratchiathani zaczęliśmy zastanawiać się, czy od razu jechać do Pakse do Laosu, czy zostać jeszcze jedną noc w Tajlandii. Ostatecznie wyruszyliśmy dalej.
Upał był dosyć dokuczliwy i marzyliśmy sobie, że podjedzie porządny autobus i podróż będzie nieuciążliwa. Podjechał jednak autobus odbiegający od naszych marzeń. Miał cztery koła i był na chodzie, więc bez marudzenia wsiedliśmy. Wcześniej poszliśmy coś zjeść i znowu bez zachwytu :(











Na granicy rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca, w którym zrobimy zdjęcie do wizy. Nikt nie rozumiał, o co nam chodzi. Na dworcu w Ubon mówili, że na granicy jest dużo takich miejsc, a my nie mogliśmy nic znaleźć.
Wreszcie w urzędowym okienku dowiedzieliśmy się, że można aplikować o wizę ..... bez zdjęcia. Trzeba tylko dopłacić dolara od osoby. Super!
Na granicy długo nie staliśmy i wyruszyliśmy do Pakse.

To miał być nudny dzień. I był nudny do momentu, kiedy dojechaliśmy do Pakse. Nie mieliśmy ani jednego kipa, czyli lokalnej waluty. Nie mieliśmy nawet czym zapłacić tuktukowcom, którzy nas przywieźli z dworca autobusowego. Zawieźli nas do bankomatu. A właściwie do miejsca, gdzie obok siebie stoją trzy bankomaty. Żaden nie dał nam pieniędzy. Po wielu próbach z różnymi kartami dogadaliśmy się z Panami, że wezmą zapłatę w dolarach. To jednak nie rozwiązywało naszych problemów. Trzeba było jeszcze zapłacić za hotel. Poza tym kolacja, jakieś picie. W bankomacie po drugiej stronie ulicy, po wielu próbach z różnymi kartami i kwotami - nadal brak sukcesu!
Zaczynało być nerwowo. Głodni byliśmy i spragnieni i ...zdezorientowani. Widzieliśmy innych białasów latających od maszyny do maszyny, którzy też miny mieli nietęgie.

Poszliśmy do hotelu. Pan zgodził się przyjąć zapłatę w dolarach i jeszcze wymienił nam 20$ na kipy.  Więcej nie mógł. Kurs był mało atrakcyjny i mieliśmy bardzo niewiele na kolację. Lepsze to niż iść spać na głodniaka :)

Ada i Piotr zasiedli w naszej ulubionej z poprzedniego pobytu restauracji. Ja z Papasem pobiegliśmy na poszukiwanie działającego bankomatu.

W Pakse jesteśmy po raz trzeci i to nam uratowało tyłki. Znamy topografię miasta i mimo, że wylądowaliśmy tu po ciemku, orientowaliśmy się, gdzie można poszukać szczęścia. Trzeci z próbowanych bankomatów dał nam gotówkę!!!!!!!!!!!!!!!! Myślę, że ludzie będący w Pakse po raz pierwszy, nie mieli szans na takie zakończenie przygody. Niektórzy poszli spać głodni :(  

My poszliśmy do Ady i Piotra, którzy w międzyczasie zamówili wersje kolacji bardzo minimalistyczne. Uczciwie dzieląc kwotę z wymiany dolarów na cztery, nie mieli za dużego wyboru. Wkroczyliśmy do restauracji jako zwycięzcy, co natychmiast poskutkowało zamówieniem piwa dla naszych mężczyzn. A co? Stać już nas było :)

Mieliśmy przespać tu jedną nockę i ruszyć dalej. Wieczorem solidarnie poczuliśmy lenia i postanowiliśmy zostać tu jeszcze jeden dzień. Po tak męczącym dniu, nie che nam się zrywać na budzik. Co prawda, zarezerwowaliśmy nocleg na jutro w innym miejscu, ale może uda się przełożyć i nie ponosić dodatkowych kosztów. Ale i tak zostajemy w Pakse :)  

Wieczorem odkażanie wódeczką całego dnia. Przede wszystkim, Papas ma hajs i on rządzi :)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz