W Chiang Mai wylądowaliśmy około 6 rano czasu lokalnego. Zanim pozałatwialiśmy formalności, wypłaciliśmy pieniądze, minęło 40 minut. Wiedzieliśmy, że najtaniej można dojechać do miasta tuktukiem, ale przy lotnisku znaleźliśmy tylko taksówki. Zaczepili nas dwaj turyści z Turcji z propozycją, żeby zabrać się razem do miasta i obniżyć koszy. Pojechaliśmy....
Okazało się, że ich hotel znajdował się troszkę nigdzie. Próbowaliśmy dopytać, w którą stronę musimy iść, ale łatwo nie było. Musimy mocno podkreślić, że tubylcy bardzo się starali. Niestety, ich nieznajomość angielskiego i nasza tajskiego, nie ułatwiały kontaktu. Po wielu próbach spotkaliśmy kobietę, która nie była Tajką, ale ewidentnie tutaj mieszkała i pomogła nam odnaleźć azymut. Znała się na mapie, więc ładnie nam wszystko objaśniła i zasugerowała posłużenie się lokalnym transportem w postaci songthaew czyli ni to VAN, ni to tuktuk. Jazda takim środkiem lokomocji między miastami jest dosyć uciążliwa, ale jako transport miejski REWELACJA. Zatrzymają się dokładnie tam, gdzie chcesz wsiąść i wysadzą, tam gdzie najlepiej pasuje. Na dodatek są tanie i przejazd zawsze kosztuje 30 Bath (aczkolwiek tubylcy płacą 20). Nasz Pan Kierowca zjechał z trasy i posługując się telefonem oraz napotkanymi tubylcami podwiózł nas pod drzwi hotelu.
Niestety, byliśmy za wcześnie i nasz pokój nie był dostępny. Byliśmy wykończeni prawie całodobową podróżą, ale nie było wyjścia. Trzeba było czekać. Wybraliśmy się w pobliże w poszukiwaniu miejsca na śniadanie. Ze zdumieniem stwierdziliśmy, że żarcia jest dużo, ale wszystko na wynos. Znaleźliśmy wreszcie jakieś miejsce, ale złaziliśmy się okrutnie. Po śniadaniu wróciliśmy do hotelu. Wykończeni i zrezygnowani zdecydowaliśmy się odczekać około trzech godzin przy recepcji, aż pokój się zwolni. Nagle, po krótkim naszym posiedzeniu, właściciel zawołał nas i dał klucze. Dużo wcześniej. Po prostu RAJ! Można wziąć prysznic po tak długiej podróży i wyciągnąć się w czystej pościeli w pozycji horyzontalnej. Bajka!
Właściciel hotelu zaprosił nas na mały poczęstunek. Był to lokalny smakołyk przyrządzony z bananów, fasoli, ryżu i czegoś tam jeszcze. Właściciele wraz z zaprzyjaźnionymi białasami pozawijali to w liście i ugotowali na parze. Fajnie jest spróbować czegoś lokalnego, chociaż dla mnie było za słodkie. Ale dałam radę :)
Po krótkiej drzemce wybraliśmy się na kolację. I znowu to samo!!!!! Wszędzie przede wszystkim na wynos. Pojechaliśmy do chińskiej dzielnicy. I tu też! Na dodatek po zmroku trochę straciliśmy orientację w terenie i nabiegaliśmy się, żeby odnaleźć drogę w naszą okolicę. A tam CUD!!! Miliardy stolików! Można kupić żarcie i zjeść siedząc przy stoliku! Kapnęliśmy się, że wychodziliśmy jeść w wyjątkowo niekorzystnej porze. Wystarczy dowiedzieć się, kiedy tubylcy rozkładają się z garami i możliwości pysznego jedzenia pojawiają się, jak grzyby po deszczu.
A propos deszczu. Deszcz bywa mimo suchej pory. Pogoda jest jednak dla nas bardzo przyjazna. Kiedy lądowaliśmy o szóstej rano, były 23 stopnie. I tak mniej więcej było cały czas. Niestety, ciepło jest, ale słońca nie widzieliśmy ani razu :( Kiedy jechaliśmy songthaew, pogadaliśmy z lokalną Panią. Powiedziała, że w dwa tygodnie temu była tu najniższa temperatura od 50 lat! 10 góra 15 stopni! Trudno mi sobie wyobrazić lokalsów w takich warunkach.
Ślad po tym widać. Pieski biegają odziane w ocieplające kubraczki. Dziwnie to wyglądało, kiedy siedząc w nocy na tarasie odziani w koszulki z krótkim rękawkiem, obserwowaliśmy tak zabezpieczone zwierzaki.
Na koniec muszę się pochwalić naszą głupotą :( Wyszliśmy do miasta z wyładowanym aparatem fotograficznym i padającą komórką. Nasze roztargnienie tłumaczy trochę poprzednia doba, którą spędziliśmy w podróży, niemniej żal, że nie uwieczniliśmy tego dnia jak należy.
Siedzę na "naszym" tarasie |
Widok z tarasu; jest lokalnie |
Właściciel hotelu zaprosił nas na mały poczęstunek. Był to lokalny smakołyk przyrządzony z bananów, fasoli, ryżu i czegoś tam jeszcze. Właściciele wraz z zaprzyjaźnionymi białasami pozawijali to w liście i ugotowali na parze. Fajnie jest spróbować czegoś lokalnego, chociaż dla mnie było za słodkie. Ale dałam radę :)
Po krótkiej drzemce wybraliśmy się na kolację. I znowu to samo!!!!! Wszędzie przede wszystkim na wynos. Pojechaliśmy do chińskiej dzielnicy. I tu też! Na dodatek po zmroku trochę straciliśmy orientację w terenie i nabiegaliśmy się, żeby odnaleźć drogę w naszą okolicę. A tam CUD!!! Miliardy stolików! Można kupić żarcie i zjeść siedząc przy stoliku! Kapnęliśmy się, że wychodziliśmy jeść w wyjątkowo niekorzystnej porze. Wystarczy dowiedzieć się, kiedy tubylcy rozkładają się z garami i możliwości pysznego jedzenia pojawiają się, jak grzyby po deszczu.
A propos deszczu. Deszcz bywa mimo suchej pory. Pogoda jest jednak dla nas bardzo przyjazna. Kiedy lądowaliśmy o szóstej rano, były 23 stopnie. I tak mniej więcej było cały czas. Niestety, ciepło jest, ale słońca nie widzieliśmy ani razu :( Kiedy jechaliśmy songthaew, pogadaliśmy z lokalną Panią. Powiedziała, że w dwa tygodnie temu była tu najniższa temperatura od 50 lat! 10 góra 15 stopni! Trudno mi sobie wyobrazić lokalsów w takich warunkach.
Ślad po tym widać. Pieski biegają odziane w ocieplające kubraczki. Dziwnie to wyglądało, kiedy siedząc w nocy na tarasie odziani w koszulki z krótkim rękawkiem, obserwowaliśmy tak zabezpieczone zwierzaki.
Na koniec muszę się pochwalić naszą głupotą :( Wyszliśmy do miasta z wyładowanym aparatem fotograficznym i padającą komórką. Nasze roztargnienie tłumaczy trochę poprzednia doba, którą spędziliśmy w podróży, niemniej żal, że nie uwieczniliśmy tego dnia jak należy.
Tego nie robimy w świątyni |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz