Chiang Mai jest bardzo turystycznym miastem. Trzy dni w naszym przypadku to maksimum, zwłaszcza, że nie byliśmy zainteresowani atrakcjami wokół miasta - słonie, tygrysy itp. Atmosfera bardzo komercyjna. Turystów więcej niż lokalsów. Bardzo nas rozczarował "Saturday Market". Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że będą tłumy, ale jak miejscowy jadłodawca za słuszną cenę podał nam trochę trawy z czterema kawałeczkami mięsa, poczuliśmy się zdradzeni. Azja kojarzy się z pysznym, tanim jedzeniem z ulicznych garkuchni. W czasie Saturday Market było drogo. I gdyby było drogo (wiadomo popyt podnosi ceny), ale nadal pysznie, byłby ok.
Następnego dnia (wieczoru) był Sunday Market, ale popatrzywszy na jeszcze większe tłumy niż wczoraj, uciekliśmy jak najdalej.
Ostatnie dzień w Chiang Mai rozpoczęliśmy, jak co dzień, wędrówką w poszukiwaniu jakiejś śniadaniowni, która o tej porze jeszcze gotuje. Chcieliśmy też odwiedzić świątynię, która miała być inna od poprzednich. Nauczeni doświadczeniami z poprzedniego dnia, załatwiliśmy sobie kartkę z nazwą świątyni napisaną po tajsku. Tym razem bez problemów stongthaew dowiózł nas na miejsce. Po obejrzeniu tego interesującego, spokojnego miejsca, postanowiliśmy wrócić do hotelu pieszo. Lubimy chodzić...
Było bardzo ciepło - ponad 30 stopni. Wędrując w upale pomyśleliśmy, że dobrze byłoby uzupełnić płyny. Weszliśmy do najbliższego lokalnego sklepiku i poprosiliśmy miłą, starszą Panią o dwa małe piwa. Zapomnieliśmy, że między 14 a 17 w Tajlandii obowiązuje zakaz sprzedaży jakiegokolwiek alkoholu. Była 16:30. Pani sklepowa bez mrugnięcia oka puszeczki nam sprzedała i od razu zapakowała w specjalnie papierowe torebki klejone z jakichś materiałów informacyjnych dla turystów. Konspirując tak czuliśmy się jak w amerykańskim filmie :)
Lubimy chodzić pieszo, bo wtedy można zajrzeć w boczne uliczki, zatrzymać się przy ciekawych miejscach, pouśmiechać się do ludzi :)
Nasz hotelik okazał się być bardzo fajnym, chociaż po przyjeździe trochę mieliśmy obaw. Nasi poznani w samolocie przyjaciele z Gdańska byli w Chiang Mai rok temu w styczniu i mówili, że było bardzo dużo komarów. Uzbrojeni w tę wiedzę zapytaliśmy właściciela, jak jest z tymi komarami. Powiedział, że jest ich sporo i zalecał używać moskitiery. Natychmiast pobiegliśmy do apteki po środek na komary.
Wieczorem mieliśmy lenia i nie chciało nam się psikać tym środkiem. Moskitiery też nie chciało nam się rozwijać. Efekt? Doskonały! Nie odwiedził nas ani jeden latający gryzoń! Co więcej, nigdy nas nie odwiedziły do końca pobytu. Komary omijały nas szerokim łukiem. No, i bardzo dobrze :) Szkoda tylko kasy przepuszczonej w aptece :)
Było bardzo ciepło - ponad 30 stopni. Wędrując w upale pomyśleliśmy, że dobrze byłoby uzupełnić płyny. Weszliśmy do najbliższego lokalnego sklepiku i poprosiliśmy miłą, starszą Panią o dwa małe piwa. Zapomnieliśmy, że między 14 a 17 w Tajlandii obowiązuje zakaz sprzedaży jakiegokolwiek alkoholu. Była 16:30. Pani sklepowa bez mrugnięcia oka puszeczki nam sprzedała i od razu zapakowała w specjalnie papierowe torebki klejone z jakichś materiałów informacyjnych dla turystów. Konspirując tak czuliśmy się jak w amerykańskim filmie :)
Lubimy chodzić pieszo, bo wtedy można zajrzeć w boczne uliczki, zatrzymać się przy ciekawych miejscach, pouśmiechać się do ludzi :)
Nasz hotelik okazał się być bardzo fajnym, chociaż po przyjeździe trochę mieliśmy obaw. Nasi poznani w samolocie przyjaciele z Gdańska byli w Chiang Mai rok temu w styczniu i mówili, że było bardzo dużo komarów. Uzbrojeni w tę wiedzę zapytaliśmy właściciela, jak jest z tymi komarami. Powiedział, że jest ich sporo i zalecał używać moskitiery. Natychmiast pobiegliśmy do apteki po środek na komary.
Wieczorem mieliśmy lenia i nie chciało nam się psikać tym środkiem. Moskitiery też nie chciało nam się rozwijać. Efekt? Doskonały! Nie odwiedził nas ani jeden latający gryzoń! Co więcej, nigdy nas nie odwiedziły do końca pobytu. Komary omijały nas szerokim łukiem. No, i bardzo dobrze :) Szkoda tylko kasy przepuszczonej w aptece :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz