niedziela, 14 stycznia 2018

Mamas&Papas i psy (wpis 10.)

Nasz pobyt w Azji w dużej części kręci się wokół polowania na miejsca, w których można się posilić. Nie dlatego, że nie ma tu, gdzie zjeść. Przeciwnie! Na ogół gary są co krok. My jednak zawsze długo zastanawiamy się wśród obfitości, kombinując, żeby wybrać najlepsze z najlepszych.
Po pierwszej nocy w Tak wyruszyliśmy z rana na poszukiwanie śniadaniowni i stał się cud! Od razu po wyjściu na ulicę natknęliśmy się na garkuchnię muzułmańską, gdzie wypatrzyliśmy wyglądającą apetycznie zupkę. Zasiedliśmy więc do śniadania bez uprzedniego ganiania. Przy okazji naszła nas refleksja. W czasie poprzednich pobytów w Azji nie mogliśmy się nadziwić, jak to tubylcy rozpoczynają dzień od gorącej zupy. Nie do pomyślenia!!! A teraz sami nie pamiętamy, kiedy zaczęliśmy jeść zupy na śniadanie.I bardzo nam to odpowiada :)
Jedząc śniadanie "u Araba" obserwowaliśmy ludzi z tej lokalnej społeczności. Chciałam zrobić zdjęcia, ale nie bardzo wypadało. Robiłam więc fotki Papasowi nad miską, a muzułmańskie dziewczyny były drugim planem.





Wybraliśmy się na spacer po mieście. Bez celu, bez planów. Tego dnia był tajski Dzień Dziecka. Było to widać na mieście. Wygląda na to, że tutaj jest to ważne święto :)
My mieliśmy swoją przygodę z dzieciakami. Podczas spaceru usłyszeliśmy za sobą "hello". Wołały do nas dziewczynka i chłopiec. Odkrzyknęliśmy "hello", pomachaliśmy do nich. W sekundę nas dogoniły. Chłopczyk był odważniejszy i zagadał "where are you from?". Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że jesteśmy z Polski. Po minie chłopca był widać, że nie mówi mu to nic a nic :) Zapadła cisza, którą przerwałam zapytaniem "what's your name?". Odpowiedział i on i dziewczynka, ale juz po sekundzie nie byliśmy w stanie powtórzyć :D Potem chłopiec zapytał mnie "my name is you?". Rozczuliło mnie, jak fajnie kombinował. Nie znał poprawnej formy, ale brnął do przodu! Super! Myślę, że wyrośnie na człowieka z otwartym umysłem. Dziewczynka była tak speszona, że nic z siebie nie była w stanie wydusić. Przeszli z nami kilkanaście metrów i nagle czmychnęli. Fajne dzieciaki :)


Porzuceni przez dzieciaki, kontynuowaliśmy wędrówkę Weszliśmy w rejony z taką biedą, że przestaliśmy robić zdjęcia. Wydało nam się to niestosowne. Bieda tu jednak nie zabija w ludziach serdeczności. Prawie wszyscy nas pozdrawiali, witali, a przynajmniej uśmiechali się. To było bardzo miłe. W pewnym momencie poczułam, że boli mnie twarz od ciągłego uśmiechania. Zaskakujące uczucie. Niesamowite przeżycie. Nie doświadczyłam jeszcze aż takiego nagromadzenia serdeczności.

Inna fajna rzecz - kwiaty. Niby zima, a ciągle je spotykamy.




Dużo tu wałęsających się, głośnych psów. Trochę czasami się boję i nawet wymuszam na Papasie zmianę trasy. Zaczynam coraz bardziej szanować koty. Przynajmniej nie są agresywne.




Na obiad trafiliśmy w miejsce, gdzie angielski był na poziomie zero. Wybraliśmy więc z menu po tajsku coś "na chybił trafił". Nie był to sukces. Papas mówił, że jego było bardzo przeciętne. A moje danie to bardzo tłusty omlet położony na górze ryżu. Za to rosołek był cacy. Czujemy się trochę jak podczas ubiegłorocznego pobytu w Chinach. Nie ma się jak dogadać, a maszyna losująca potrawy do zamówienia nie zawsze jest łaskawa :)


Po niezbyt satysfakcjonującym obiedzie i nauczeni doświadczeniem poprzedniego dnia, wyszliśmy na kolację godzinę wcześniej. Postanowiliśmy nie dać się załatwić przez lokalne obyczaje i zjeść, zanim się pozamykają wszystkie garkuchnie i restauracje. Poszliśmy w przeciwną stronę niż wczoraj, pamiętając ze spaceru , że jest tam sporo miejsc, gdzie można zjeść. I znowu niepowodzenie :) Przeszliśmy ponad dwa kilometry, głównie w ciemności, obszczekani i obwarczeni przez watahy psów i NIC nie znaleźliśmy! Znowu nas nabrali :)))
W tym momencie były dwa rozwiązania. Pójść tam, gdzie byliśmy poprzedniego wieczoru, gdzie nie bardzo nam odpowiadało żarcie. Albo do jakiegoś sklepu sieci 7/11 i kupić gówniane, chemiczne żarcie, które podgrzewają na miejscu. I jeszcze jedno rozwiązanie - iść spać na głodniaka :)
W geście desperacji przypomniało nam się, że obok hotelu jest restauracja, którą od razu zdyskwalifikowaliśmy. Wyglądała z zewnątrz niezbyt zachęcająco, a i sąsiedztwo sugerowało, że bywają tam ludzie, z którymi nam nie po drodze.
Człowiek głodny i zdesperowany robi się bardziej tolerancyjny. My też przeszliśmy przemianę. I BINGO! Okazało się, że myliliśmy się. Zjedliśmy kolację smaczną i w miłym otoczenie. Nigdy, nie należy się poddawać. Ani oceniać, zanim się nie zajrzy do środka :)






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz