Codziennie wieczorem uskuteczniamy wędrówki w poszukiwaniu pożywienia. Na nocnym markecie wybór jest przeogromny. Nie jest jednak łatwo zdecydować się, co wybrać. Bardzo często nie jesteśmy w stanie zidentyfikować, co jest serwowane. Lampang jest kompletnie nieturystycznym miejscem i wszystkie napisy są tylko po tajsku. Znajomość angielskiego bardzo rzadka i na bardzo podstawowym poziomie. Czasami obchodzimy market dookoła trzy razy zanim zdecydujemy. Ostatnio natknęłam się na cudowny makaron. Poznałam z daleka, że TO TEN. Fotkę powyżej dedykuję Adzie. Obydwie na poprzednim wyjeździe zajadałyśmy się nim, kiedy tylko zdarzyła się okazja. Póki co, popastwię się nad nią :) Gdy zobaczyłam potrawę, natychmiast ją zamówiłam. Pani sprzedająca sprowadziła mnie na ziemię mówiąc, że jest kolejka oczekujących, aż kolejna partia "dojdzie" na woku i dla mnie nie wystarczy. Dziwne podejście. Mogą sprzedać kilkakrotnie więcej, ale mają tyle, ile mają. Sprzedadzą i idą do domu, chociaż nocny market jest jeszcze otwarty przez parę godzin. Wolni ludzie! Widać nie są pazerni na kasę i nie sterczą nad wokiem do ostatniego klienta. To klienci sterczą w kolejce licząc, że się załapią. Jak zobaczyłam ten makaron, nie miałam ochoty na nic innego. Po kilku minutach wróciłam i zaczęłam żebrać. I udało się! Przedostatnią porcję z woka podano mi :) Pośmieli się troszkę ze mnie, ale warto było.... Kolejną fotkę też dedykuje Adzie :) Jej ulubiony pad thai :)
Jednakże miski to temat wieczorny, ukoronowanie dnia. A dzień był dla mnie aktywny. Po lenistwie poprzedniego dnia wyruszyła zdobywać Lampang.
Najpierw zajrzeliśmy do starego drewnianego domostwa zbudowanego w stylu nawiązującym do birmańskiej historii regionu.
Postanowiliśmy też poeksplorować stare mury. Okazały się nie tak wypasione, jak zapowiadał turystyczny plan, ale i tak najciekawsze spotkało nas już po drugiej stronie murów.
Po drugiej stronie był cmentarz. Chcieliśmy się rozejrzeć, ale zostaliśmy pogonieni. W zamian pokazano nam jakiś budynek, gdzie ludzie modlili się. To nie była świątynia. Naszym oczom ukazał się niezwykły, przynajmniej dla nas, widok. Za szklaną taflą siedział mnich - jak żywy, ale nie był absolutnie żywy. Musiała to być ważna osoba. Sam król Tajlandii go odwiedzał! W owym zaszklonym pomieszczeniu była trumna z prawdziwym (nieżywym) mnichem. Trumna też była przeszklona i widać było zmumifikowane szczątki. Nad przeszkloną trumną wisiało lustro, żeby odwiedzający mogli spojrzeć na postać jakby "twarzą w twarz". Troszkę makabryczne. Ale kto chciał, mógł popatrzeć z tyłu wyżej i ....no właśnie, po co? Dla nas dziwne, ale nie jesteśmy u siebie. Można było robić zdjęcia (zapytaliśmy), ale przez szybę kiepsko widać, a poza tym ludzie przebywający tam modlili się, pozostawali w skupieniu. Nie chcieliśmy robić zamieszania sesją fotograficzną. Nie wypadało....
Tego dnia był jeszcze wciąż upał około 33 stopni. My niezrażeni przemieszczaliśmy się na piechotę. Wiele kilometrów. Taksówki są tu śmiesznie tanie, ale my lubimy chodzić. Trochę nas słoneczko upiekło, a ja nawet czapkę zakupiłam :)
Upał trochę męczy. Jest spora wilgotność jak na tę porę roku. Tym bardziej zadziwieni obserwujemy pieski okute w kubraczki. Obok hostelu, w którym teraz mieszkamy jest sklep zoologiczny, który jako główny towar eksponuje kubraczki dla piesków. Nie wierzycie?! Popatrzcie na zdjęcia poniżej.
Wracając do poważniejszych tematów, zaskakuje nas ogromna różnica w eksponowaniu postaci króla. W czasie poprzednich wizyt w Tajlandii wizerunki Jego Wysokości bardzo rzucały się w oczy. Nie wiemy, jaka jest przyczyna tej różnicy. Może to dlatego, że nowy władca rządzi bardzo krótko. Porównamy przy następnej wizycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz